No proszę, ostatni dzień stycznia! A ja się nie mogę wygrzebać spod stosu zaległości, w tym zaległych notek, które na swój sposób wprawdzie już istnieją, ale to istnienie odbywa się póki co wyłącznie w mojej głowie, co zamyka je na lekturę i komentarze osób postronnych. Czas jednak ucieka tak szybko - na moim podwórku zaczynają powoli kiełkować tulipany, a ja wprost nie mogę uwierzyć, że w 2018 roku zdążyłam już przeczytać 10 książek, odwiedzić Kalifornię, kupić pierwsze w życiu buty do biegania...
Zostańmy może póki co przy książkach. Bo przecież obiecałam sobie i światu tradycyjną notkę podsumowującą moje ubiegłoroczne czytanie. Naprawdę, powinnam te czytelnicze notki sporządzać jakoś częściej niż raz do roku - teraz mam tego tyle, że doprawdy nie wiem od czego zacząć ani na czym skończyć, tak więc z góry przepraszam za chaos, jaki być może zaraz się tu wkradnie. Postaram się też nie rozwlekać przesadnie - jakimś cudem przeczytałam 171 książek (na starość człowiek zaczyna szybciej czytać, możecie mi wierzyć) i broń Boże nie zamierzam tu wymieniać każdej z nich.
O książkach Eleny Ferrante pisałam kilka miesięcy tutaj. Na sagę neapolitańską trafiłam zupełnie przypadkiem, za to wiem, że w jakimś sensie te książki zostaną ze mną na zawsze. Zdaje się, że pisałam już o tym w oryginalnej notce, ale powtórzę: podczas lektury wpadałam w autentyczne stany wzruszenia, bywało, że odkładałam na moment książkę, by przemyśleć na spokojnie daną scenę, a podczas momentów, w których akurat nie czytałam, analizowałam emocje bohaterów. Te książki okazały się być dla mnie istotne na bardzo różnych płaszczyznach i na swój sposób żałuję, że nigdy już nie przeczytam ich po raz pierwszy.
Drugą sagą, w której totalne się zatraciłam, były książki Anne B Ragde o rodzinie Neshov. Ponure i wyjątkowe - czytając miałam wrażenie, jakby narrator niemal unikał opisywania emocji (no może poza postacią Erlenda, ale ten człowiek składa się w zasadzie tylko z emocji), a jednak dotykał ich na najgłębszym poziomie. Podczas lektury czułam się czasem jak w psychologicznej wyżymaczce. Te książki również już ze mną zostaną, a za Erlenda jestem prawdziwie wdzięczna - w jakiś pokręcony sposób mam wrażenie, że nigdy nie spotkałam bohatera literackiego, z którym utożsamiałabym się tak głęboko jak z nim.
Po kilku latach od przeczytania pierwszego tomu "Outlandera" Diany Gabaldon sięgnęłam w końcu po "Dragonfly in Amber". Dawno już nie czytałam w wersji papierowej książki liczącej sobie przeszło tysiąc stron, ale było warto. Najwyżej chwilami nieco niewygodnie. Czytając o trybie życia bohaterki, bądź co bądź przeniesionej w przeszłość z wieku XX, która będąc w ciąży praktycznie codziennie piła alkohol, obiecywałam sobie zrobić mały research odnośnie tego, kiedy zaczęto dostrzegać wpływu procentów na płód - tak jednak wyszło, że tego w końcu nie sprawdziłam. Ktoś wie?
Słuchajcie, słuchajcie, po miesiącach, a może i latach zastanawiania się o co chodzi z tym Remigiuszem Mrozem, który pisze chyba szybciej niż ja mówię, postanowiłam sięgnąć po jego twórczość. No i nie żałuję. Nobla facet nie dostanie, lekkie to to i choć nie zawsze przyjemne (wszak to kryminały), to jednak na swój sposób rozrywkowe. Raz jest lepiej, raz gorzej, ale np. z serią o Chyłce bardzo się zaprzyjaźniłam i zawsze czekam na więcej. Swoją drogą płodność twórcza pana Remigiusza miała spory wpływ na liczbę 171.
A skoro już jesteśmy przy kryminałach - bardzo dobrze czytało mi się powieści Arnaldura Indridasona. Islandzkie klimaty mają w sobie to "coś".
Bardzo spodobała mi się powieść Stefana Dardy "Dom na Wyrębach" - pewnie po części dlatego, że jej akcja dzieje się w moich rodzinnych stronach. Niestety, inne książki pisarza już mnie nie zachwyciły. "Starzyzna" dawała sporo nadziei, ale jej kolejne części były sporym rozczarowaniem.
Ale żeby nie było, że czytam same kryminały - wciągnęłam się w sagę Brandona Sandersona rozpoczętą tomem "Z mgły zrodzony". Serio, chyba dawno nie czytałam tak wciągającej fantastyki (tak, wiem - to dlatego, że w pewnym momencie przerzuciłam się z fantastyki na kryminały ;)
W kategorii niezłych czytadeł muszę napomknąć o książkach Charlotte Link. Pomogły mi przetrwać długie jesienne i wietrzne wieczory. Zaskoczyło mnie to, jak różne od siebie są kolejne jej książki - być może diabeł tkwi w tłumaczeniu?
"A Star Called Henry" Roddy'ego Doyle'a wciągnęła mnie i zachwyciła właściwie wszystkim - językiem, narracją, kreacją bohaterów, tematyką, wreszcie - samą historią. Możecie sobie wyobrazić moją radość, gdy odkryłam, że za tą powieścią czają się kolejne dwa tomy. Jeden z nich czeka już na mnie na półce. Gdyby ktoś chciał po Henry'ego sięgnąć, to ja zachęcam, da się również po polsku, a w sieci można nawet znaleźć recenzję lepszą od mojej: TU.
A co mi się nie podobało? Z pewnością trylogia Irene Ceo "Widzę cię", "Słyszę cię" i "Pragnę cię". W założeniu chyba romans - erotyk, w praktyce, moim zdaniem, książka co najmniej okrutna, pokazująca relację zagubionej dziewczyny i zadufanego kolesia który dominuje i niszczy jej osobowość, marzenia i zasady. Jak dla mnie zdecydowanie kategoria "nie czytać, a jeśli przeczytasz, to zapomnieć".
I na tym może zakończę. Przemyślę temat częstszych notek o książkach, tak by nie było przesadnie skrótowo i z pomijaniem większości tutułów. Uprasza się o trzymanie kciuków za owocne myślenie. Kolejna notka będzie o Kalifornii. :-)
Zostańmy może póki co przy książkach. Bo przecież obiecałam sobie i światu tradycyjną notkę podsumowującą moje ubiegłoroczne czytanie. Naprawdę, powinnam te czytelnicze notki sporządzać jakoś częściej niż raz do roku - teraz mam tego tyle, że doprawdy nie wiem od czego zacząć ani na czym skończyć, tak więc z góry przepraszam za chaos, jaki być może zaraz się tu wkradnie. Postaram się też nie rozwlekać przesadnie - jakimś cudem przeczytałam 171 książek (na starość człowiek zaczyna szybciej czytać, możecie mi wierzyć) i broń Boże nie zamierzam tu wymieniać każdej z nich.
O książkach Eleny Ferrante pisałam kilka miesięcy tutaj. Na sagę neapolitańską trafiłam zupełnie przypadkiem, za to wiem, że w jakimś sensie te książki zostaną ze mną na zawsze. Zdaje się, że pisałam już o tym w oryginalnej notce, ale powtórzę: podczas lektury wpadałam w autentyczne stany wzruszenia, bywało, że odkładałam na moment książkę, by przemyśleć na spokojnie daną scenę, a podczas momentów, w których akurat nie czytałam, analizowałam emocje bohaterów. Te książki okazały się być dla mnie istotne na bardzo różnych płaszczyznach i na swój sposób żałuję, że nigdy już nie przeczytam ich po raz pierwszy.
Drugą sagą, w której totalne się zatraciłam, były książki Anne B Ragde o rodzinie Neshov. Ponure i wyjątkowe - czytając miałam wrażenie, jakby narrator niemal unikał opisywania emocji (no może poza postacią Erlenda, ale ten człowiek składa się w zasadzie tylko z emocji), a jednak dotykał ich na najgłębszym poziomie. Podczas lektury czułam się czasem jak w psychologicznej wyżymaczce. Te książki również już ze mną zostaną, a za Erlenda jestem prawdziwie wdzięczna - w jakiś pokręcony sposób mam wrażenie, że nigdy nie spotkałam bohatera literackiego, z którym utożsamiałabym się tak głęboko jak z nim.
Po kilku latach od przeczytania pierwszego tomu "Outlandera" Diany Gabaldon sięgnęłam w końcu po "Dragonfly in Amber". Dawno już nie czytałam w wersji papierowej książki liczącej sobie przeszło tysiąc stron, ale było warto. Najwyżej chwilami nieco niewygodnie. Czytając o trybie życia bohaterki, bądź co bądź przeniesionej w przeszłość z wieku XX, która będąc w ciąży praktycznie codziennie piła alkohol, obiecywałam sobie zrobić mały research odnośnie tego, kiedy zaczęto dostrzegać wpływu procentów na płód - tak jednak wyszło, że tego w końcu nie sprawdziłam. Ktoś wie?
Słuchajcie, słuchajcie, po miesiącach, a może i latach zastanawiania się o co chodzi z tym Remigiuszem Mrozem, który pisze chyba szybciej niż ja mówię, postanowiłam sięgnąć po jego twórczość. No i nie żałuję. Nobla facet nie dostanie, lekkie to to i choć nie zawsze przyjemne (wszak to kryminały), to jednak na swój sposób rozrywkowe. Raz jest lepiej, raz gorzej, ale np. z serią o Chyłce bardzo się zaprzyjaźniłam i zawsze czekam na więcej. Swoją drogą płodność twórcza pana Remigiusza miała spory wpływ na liczbę 171.
A skoro już jesteśmy przy kryminałach - bardzo dobrze czytało mi się powieści Arnaldura Indridasona. Islandzkie klimaty mają w sobie to "coś".
Bardzo spodobała mi się powieść Stefana Dardy "Dom na Wyrębach" - pewnie po części dlatego, że jej akcja dzieje się w moich rodzinnych stronach. Niestety, inne książki pisarza już mnie nie zachwyciły. "Starzyzna" dawała sporo nadziei, ale jej kolejne części były sporym rozczarowaniem.
Ale żeby nie było, że czytam same kryminały - wciągnęłam się w sagę Brandona Sandersona rozpoczętą tomem "Z mgły zrodzony". Serio, chyba dawno nie czytałam tak wciągającej fantastyki (tak, wiem - to dlatego, że w pewnym momencie przerzuciłam się z fantastyki na kryminały ;)
W kategorii niezłych czytadeł muszę napomknąć o książkach Charlotte Link. Pomogły mi przetrwać długie jesienne i wietrzne wieczory. Zaskoczyło mnie to, jak różne od siebie są kolejne jej książki - być może diabeł tkwi w tłumaczeniu?
"A Star Called Henry" Roddy'ego Doyle'a wciągnęła mnie i zachwyciła właściwie wszystkim - językiem, narracją, kreacją bohaterów, tematyką, wreszcie - samą historią. Możecie sobie wyobrazić moją radość, gdy odkryłam, że za tą powieścią czają się kolejne dwa tomy. Jeden z nich czeka już na mnie na półce. Gdyby ktoś chciał po Henry'ego sięgnąć, to ja zachęcam, da się również po polsku, a w sieci można nawet znaleźć recenzję lepszą od mojej: TU.
A co mi się nie podobało? Z pewnością trylogia Irene Ceo "Widzę cię", "Słyszę cię" i "Pragnę cię". W założeniu chyba romans - erotyk, w praktyce, moim zdaniem, książka co najmniej okrutna, pokazująca relację zagubionej dziewczyny i zadufanego kolesia który dominuje i niszczy jej osobowość, marzenia i zasady. Jak dla mnie zdecydowanie kategoria "nie czytać, a jeśli przeczytasz, to zapomnieć".
I na tym może zakończę. Przemyślę temat częstszych notek o książkach, tak by nie było przesadnie skrótowo i z pomijaniem większości tutułów. Uprasza się o trzymanie kciuków za owocne myślenie. Kolejna notka będzie o Kalifornii. :-)