Mój Facebook huczy dziś od maturalnych wspomnień. Zauważyłam to zerknąwszy dziś na smartfona, czekając na zielone światło przy którymś z zatłoczonych przejść w centrum Dublina. Policzyłam, że od mojego egzaminu dojrzałości minęło już 15 lat. Jakoś tak dużo, zwłaszcza że pisząc maturę byłam już pełnoletnia, a przecież nadal jestem młoda (no nie?). Ale bardziej zastanowiło mnie coś innego: pomyślałam o tym, jak wyobrażałam sobie swoją przyszłość w tamte majowe dni. Nie sposób nie stwierdzić, że wszystko potoczyło się zupełnie inaczej, niż to sobie wyobrażałam.
Początek nawet się zgadza. Plan był taki: dostać się na UJ, przy odrobinie szczęścia związać się z facetem, który bardzo mi się wtedy podobał (mogę o tym szczerze pisać, bo gość nie ma Facebooka), napisać książkę i zostać w Krakowie na całe życie. To było przecież najwspanialsze miasto świata. Szybko postanowiłam, że dam moim dzieciom dobry start i urodzę je właśnie tam, w promieniu maksymalnie kilku kilometrów od Wawelu. Dopuszczałam też do siebie możliwość, że powyższe zamierzenia nie wypalą - wtedy zawsze mogłam wrócić do Lubartowa i też byłoby w porządku. Prawdziwą krakowianką i tak nie miałabym szansy dostać - gdzieś usłyszałam, że prawdziwymi Krakusami są ci, których korzenie w stolicy Małopolski sięgają przynajmniej dwustu lat.
Na UJ się dostałam. Z facetem nie wyszło, ale poznałam innego, który został potem moim mężem, więc nie mam powodów do narzekań. No i to by było na tyle - książki nie napisałam, choć od tamtych lat spod moich długopisów wyszło kilka ładnych brulionów zapisanych pamiętnikarskimi relacjami, poza tym marzenia o karierze pisarskiej są wciąż jak najbardziej aktualne.
Dzieci pojawiły się, a jakże. Tylko z lokalizacją poszło trochę nie tak jak pójść miało. Pierwsza córka przyszła na świat jakieś 1000 km od Wawelu, w przypadku dwóch następnych tych kilometrów było już 10000, więc naciągnąć się tego w żaden sposób nie da. Zresztą, pal licho odległości - nigdy, w żadnych marzeniach nie pomyślałam nawet o tym, żeby mieć bliźniaczki.
Przez te piętnaście lat mieszkałam w pięciu różnych krajach, przy czym zaledwie w dwóch przypadkach było to efektem jakiegoś planowania. Przez pół roku przebywałam w Niemczech na stypendium, o które sama złożyłam podanie, a od niecałego roku mieszkam w Irlandii, ponieważ na podstawie małżeńskiej kalkulacji życiowych plusów i minusów wyszło nam, że w naszym przypadku ten kraj ma największy sens. Swoją drogą, analiza została przeprowadzona bardzo prawidłowo - naprawdę się nam tu podoba. Nawet jeśli w Wielki Piątek nie da się nigdzie kupić alkoholu. Szwajcaria i Stany wyszły nam zupełnie przez przypadek. Polska siłą rzeczy również.
Sęk w tym, że w czasach maturalnych naprawdę marzyło mi się spokojne życie. W dzieciństwie zaliczyłam sporo przeprowadzek i na progu dorosłości widziałam swoją przyszłość dość stabilnie - w jednym mieszkaniu przez wiele lat. O wyjeździe za granicę, zwłaszcza takim na stałe, nie myślałam w ogóle. O podróżach marzyłam właściwie od dzieciństwa, ale wyłącznie w kategorii wakacyjnej. Miałam wtedy chyba coś w rodzaju takiego niesamowitego spokoju ducha połączonego z idealizmem i przekonaniem, że dobre nastawienie i zadowolenie z tego, co się ma, może zdziałać cuda. Krótko mówiąc, poza pisarskim, nie marzył mi się kompletnie żaden sukces. Pamiętam nawet, że podczas jakichś młodzieńczych analiz rozmaitych problemów doszłam do wniosku, że mój ewentualny sukces nie byłby dobry dla moich ewentualnych dzieci. No bo przecież gdybym np. była piosenkarką, to część rówieśników moich dzieci mogłaby źle reagować na moją muzykę i moje dzieci miałyby wtedy przerypane. No nie?
Tu akurat wszystko się sprawdziło - sukcesu żadnego nie odniosłam, za co w zasadzie jestem wdzięczna losowi, bo zamiast udzielać wywiadów mogę szydełkować, pisać bloga i czytać książki.
Tak czy siak - 15 lat w życiu człowieka to sporo. A plany są fajne, trzeba jednak pamiętać, że nie zawsze wypalają. A czasem jeśli wypalają, to w trochę inny sposób niż ten z góry założony.
W każdym razie, gdyby ktoś w dniu matury zapytał mnie, z czym kojarzy mi się Irlandia, pewnie udzieliłabym jakiejś typowej odpowiedzi w stylu "z deszczem". Na pewno nie przyszłoby mi do głowy, że będę tam kiedyś mieszkać. Zwłaszcza w budynku z panelami słonecznymi na dachu. No, ale to ostanie nie przyszłoby mi do głowy nawet rok temu.
Życie zaskakuje.
Początek nawet się zgadza. Plan był taki: dostać się na UJ, przy odrobinie szczęścia związać się z facetem, który bardzo mi się wtedy podobał (mogę o tym szczerze pisać, bo gość nie ma Facebooka), napisać książkę i zostać w Krakowie na całe życie. To było przecież najwspanialsze miasto świata. Szybko postanowiłam, że dam moim dzieciom dobry start i urodzę je właśnie tam, w promieniu maksymalnie kilku kilometrów od Wawelu. Dopuszczałam też do siebie możliwość, że powyższe zamierzenia nie wypalą - wtedy zawsze mogłam wrócić do Lubartowa i też byłoby w porządku. Prawdziwą krakowianką i tak nie miałabym szansy dostać - gdzieś usłyszałam, że prawdziwymi Krakusami są ci, których korzenie w stolicy Małopolski sięgają przynajmniej dwustu lat.
Na UJ się dostałam. Z facetem nie wyszło, ale poznałam innego, który został potem moim mężem, więc nie mam powodów do narzekań. No i to by było na tyle - książki nie napisałam, choć od tamtych lat spod moich długopisów wyszło kilka ładnych brulionów zapisanych pamiętnikarskimi relacjami, poza tym marzenia o karierze pisarskiej są wciąż jak najbardziej aktualne.
Dzieci pojawiły się, a jakże. Tylko z lokalizacją poszło trochę nie tak jak pójść miało. Pierwsza córka przyszła na świat jakieś 1000 km od Wawelu, w przypadku dwóch następnych tych kilometrów było już 10000, więc naciągnąć się tego w żaden sposób nie da. Zresztą, pal licho odległości - nigdy, w żadnych marzeniach nie pomyślałam nawet o tym, żeby mieć bliźniaczki.
Przez te piętnaście lat mieszkałam w pięciu różnych krajach, przy czym zaledwie w dwóch przypadkach było to efektem jakiegoś planowania. Przez pół roku przebywałam w Niemczech na stypendium, o które sama złożyłam podanie, a od niecałego roku mieszkam w Irlandii, ponieważ na podstawie małżeńskiej kalkulacji życiowych plusów i minusów wyszło nam, że w naszym przypadku ten kraj ma największy sens. Swoją drogą, analiza została przeprowadzona bardzo prawidłowo - naprawdę się nam tu podoba. Nawet jeśli w Wielki Piątek nie da się nigdzie kupić alkoholu. Szwajcaria i Stany wyszły nam zupełnie przez przypadek. Polska siłą rzeczy również.
Sęk w tym, że w czasach maturalnych naprawdę marzyło mi się spokojne życie. W dzieciństwie zaliczyłam sporo przeprowadzek i na progu dorosłości widziałam swoją przyszłość dość stabilnie - w jednym mieszkaniu przez wiele lat. O wyjeździe za granicę, zwłaszcza takim na stałe, nie myślałam w ogóle. O podróżach marzyłam właściwie od dzieciństwa, ale wyłącznie w kategorii wakacyjnej. Miałam wtedy chyba coś w rodzaju takiego niesamowitego spokoju ducha połączonego z idealizmem i przekonaniem, że dobre nastawienie i zadowolenie z tego, co się ma, może zdziałać cuda. Krótko mówiąc, poza pisarskim, nie marzył mi się kompletnie żaden sukces. Pamiętam nawet, że podczas jakichś młodzieńczych analiz rozmaitych problemów doszłam do wniosku, że mój ewentualny sukces nie byłby dobry dla moich ewentualnych dzieci. No bo przecież gdybym np. była piosenkarką, to część rówieśników moich dzieci mogłaby źle reagować na moją muzykę i moje dzieci miałyby wtedy przerypane. No nie?
Tu akurat wszystko się sprawdziło - sukcesu żadnego nie odniosłam, za co w zasadzie jestem wdzięczna losowi, bo zamiast udzielać wywiadów mogę szydełkować, pisać bloga i czytać książki.
Tak czy siak - 15 lat w życiu człowieka to sporo. A plany są fajne, trzeba jednak pamiętać, że nie zawsze wypalają. A czasem jeśli wypalają, to w trochę inny sposób niż ten z góry założony.
W każdym razie, gdyby ktoś w dniu matury zapytał mnie, z czym kojarzy mi się Irlandia, pewnie udzieliłabym jakiejś typowej odpowiedzi w stylu "z deszczem". Na pewno nie przyszłoby mi do głowy, że będę tam kiedyś mieszkać. Zwłaszcza w budynku z panelami słonecznymi na dachu. No, ale to ostanie nie przyszłoby mi do głowy nawet rok temu.
Życie zaskakuje.