To nie będzie fascynująca notka. Ot, kilka słów wyjaśnienia gdzie byłam, dlaczego mnie nie było i co będzie dalej.
No więc, moi mili, jak to rzekł Mark Twain, the report of my death was an exaggeration.
Żyję. I nie jest tak, że nie mam o czym tu pisać. Mam tego tyle, że sama nie wiem od czego zacząć. I, jak na złość, w świecie pozakomputerowym mam do mentalnego ogarnięcia taki stos spraw, że blog dostał urlop. A za dzisiejszą notkę podziękujcie Karolci. Byłam dziś u niej i namawiała mnie do pisania. No to piszę. Bo tak szczerze mówiąc, to już sama się za tym miejscem stęskniłam.
Rok 1647 był to dziwny rok, w którym rozmaite znaki na niebie i ziemi zwiastowały jakoweś klęski i nadzwyczajne zdarzenia.
To powyższe, to Henryk Sienkiewicz, a konkretnie - Ogniem i mieczem. Oczywiście obecnie mamy rok 2016, ale reszta się tak jakby zgadza. Do totalnych klęsk wprawdzie nie dochodzi (odpukać), natomiast z całą pewnością jest dziwnie i mają miejsca nadzwyczajne wydarzenia.
Zaczęło się chyba od tego, że zaczęłam grać na gitarze. Sama nie wiem, co mnie napadło - ot, pewnego dnia uświadomiłam sobie, że gitara to instrument odgrywający sporą rolę w muzyce, której lubię słuchać. Tak się składa, że lubię śpiewać i pomyślałam sobie, że jakbym się do tego jeszcze nauczyła grać, to znacznie podniosłoby to moje możliwości pełnego przeżywania muzyki. Na chwilę obecną muszę przyznać, że wielkiego talentu u siebie nie odkryłam, ale chodzi o frajdę, no nie?
Stwierdziwszy, że jak szaleć to szaleć, zapisałam się na kurs jazdy na łyżwach. W dzieciństwie niby zawsze chciałam, ale trochę nie było jak. Okazało się, że mając ponad trzydzieści lat mam już jak, ale mało co z tego wychodzi. Czegoś tam się niby nauczyłam i nawet bywało, że sprawiało mi to frajdę, ale szału nie było. No i nigdy nie odważyłam się wyjechać na środek lodowiska.
Potem naszła mnie refleksja, że w sumie to dawniej wykorzystywałam komputer do trochę szerszych celów niż obecnie i postanowiłam trochę do tego wrócić. Udało mi się to tak skutecznie, że obecnie rzadko kiedy zdarza mi się dzień bez dłubania jakiegoś cosia. Wygląda na to, że pomysł był rewelacyjny i dzięki niemu oszczędzę na wielu płaszczyznach - ciuchach, kosmetykach etc. Bo mąż z jakiegoś powodu bardziej się cieszy z żony piszącej coś w Pythonie niż z takiej, która wróciła od fryzjera.
No a potem poszłam na całość i wyjechałam z Kalifornii.
Pomysł nie pojawił się jakoś nagle. Właściwie to o opuszczeniem tej mlekiem i miodem płynącej krainy myśleliśmy już od dość dawna. Mam jednak poczucie, że to opuszczanie Kalifornii odbyło się jakoś na szybko i że nie ze wszystkimi pożegnałam się tak jak chciałam. Z drugiej jednak strony pożegnania nie zawsze są dobre, a odległości w dzisiejszych czasach czasem znaczą tak mało, że nie jest wykluczone, iż wszystkich tych, którym nie zdążyłam powiedzieć "papa" jeszcze zobaczę.
O samym opuszczaniu USA i o tym, czym były dla mnie cztery lata tam spędzone, powinnam napisać chyba osobnego posta. Jak ktoś mnie kopnie i przypomni, to napiszę.
Tymczasem informuję, że moje notki od teraz będą miały nieco bardziej irlandzki charakter. Zielona Wyspa po kilku odrzuceniach z naszej strony w końcu zdołała nas przyciągnąć. Przygoda trwa zatem nadal - a ja jak zwykle obiecuję sobie, że to już jej ostatni etap. Zaczynam dochodzić do wniosku, że przeprowadzić można się w każdych warunkach w niemal każde miejsce na świecie, ale wierzcie mi - to trochę męcząca sprawa.
Dość tej nudy. Następne razy będą o Kalifornii, o tym jak zgubiłam garnek z bigosem itd.
No więc, moi mili, jak to rzekł Mark Twain, the report of my death was an exaggeration.
Żyję. I nie jest tak, że nie mam o czym tu pisać. Mam tego tyle, że sama nie wiem od czego zacząć. I, jak na złość, w świecie pozakomputerowym mam do mentalnego ogarnięcia taki stos spraw, że blog dostał urlop. A za dzisiejszą notkę podziękujcie Karolci. Byłam dziś u niej i namawiała mnie do pisania. No to piszę. Bo tak szczerze mówiąc, to już sama się za tym miejscem stęskniłam.
Rok 1647 był to dziwny rok, w którym rozmaite znaki na niebie i ziemi zwiastowały jakoweś klęski i nadzwyczajne zdarzenia.
To powyższe, to Henryk Sienkiewicz, a konkretnie - Ogniem i mieczem. Oczywiście obecnie mamy rok 2016, ale reszta się tak jakby zgadza. Do totalnych klęsk wprawdzie nie dochodzi (odpukać), natomiast z całą pewnością jest dziwnie i mają miejsca nadzwyczajne wydarzenia.
Zaczęło się chyba od tego, że zaczęłam grać na gitarze. Sama nie wiem, co mnie napadło - ot, pewnego dnia uświadomiłam sobie, że gitara to instrument odgrywający sporą rolę w muzyce, której lubię słuchać. Tak się składa, że lubię śpiewać i pomyślałam sobie, że jakbym się do tego jeszcze nauczyła grać, to znacznie podniosłoby to moje możliwości pełnego przeżywania muzyki. Na chwilę obecną muszę przyznać, że wielkiego talentu u siebie nie odkryłam, ale chodzi o frajdę, no nie?
Stwierdziwszy, że jak szaleć to szaleć, zapisałam się na kurs jazdy na łyżwach. W dzieciństwie niby zawsze chciałam, ale trochę nie było jak. Okazało się, że mając ponad trzydzieści lat mam już jak, ale mało co z tego wychodzi. Czegoś tam się niby nauczyłam i nawet bywało, że sprawiało mi to frajdę, ale szału nie było. No i nigdy nie odważyłam się wyjechać na środek lodowiska.
Potem naszła mnie refleksja, że w sumie to dawniej wykorzystywałam komputer do trochę szerszych celów niż obecnie i postanowiłam trochę do tego wrócić. Udało mi się to tak skutecznie, że obecnie rzadko kiedy zdarza mi się dzień bez dłubania jakiegoś cosia. Wygląda na to, że pomysł był rewelacyjny i dzięki niemu oszczędzę na wielu płaszczyznach - ciuchach, kosmetykach etc. Bo mąż z jakiegoś powodu bardziej się cieszy z żony piszącej coś w Pythonie niż z takiej, która wróciła od fryzjera.
No a potem poszłam na całość i wyjechałam z Kalifornii.
Pomysł nie pojawił się jakoś nagle. Właściwie to o opuszczeniem tej mlekiem i miodem płynącej krainy myśleliśmy już od dość dawna. Mam jednak poczucie, że to opuszczanie Kalifornii odbyło się jakoś na szybko i że nie ze wszystkimi pożegnałam się tak jak chciałam. Z drugiej jednak strony pożegnania nie zawsze są dobre, a odległości w dzisiejszych czasach czasem znaczą tak mało, że nie jest wykluczone, iż wszystkich tych, którym nie zdążyłam powiedzieć "papa" jeszcze zobaczę.
O samym opuszczaniu USA i o tym, czym były dla mnie cztery lata tam spędzone, powinnam napisać chyba osobnego posta. Jak ktoś mnie kopnie i przypomni, to napiszę.
Tymczasem informuję, że moje notki od teraz będą miały nieco bardziej irlandzki charakter. Zielona Wyspa po kilku odrzuceniach z naszej strony w końcu zdołała nas przyciągnąć. Przygoda trwa zatem nadal - a ja jak zwykle obiecuję sobie, że to już jej ostatni etap. Zaczynam dochodzić do wniosku, że przeprowadzić można się w każdych warunkach w niemal każde miejsce na świecie, ale wierzcie mi - to trochę męcząca sprawa.
Dość tej nudy. Następne razy będą o Kalifornii, o tym jak zgubiłam garnek z bigosem itd.