Ci, którzy dobrze mnie znają, wiedzą, że w kwestii świadomości filmowej jestem dziesięć lat za najsłabiej rozwiniętą cywilizacją. Przyznaję się bez bicia, że prawdopodobnie nie oglądałam 90% filmów uznanych za arcydzieła. To, że oglądałam pozostałe 10% zawdzięczam:
- trzeciej i czwartej klasie szkoły średniej, kiedy regularnie chodziłam do kina z koleżankami z klasy, a także spędzałam bardzo dużo czasu w Internecie, w którym toczyły się rozmowy na temat różych filmów, w związku z czym czułam się trochę w obowiązku być przynajmniej trochę w temacie i w tym celu bylam przez jakiś czas stałą klientką wypożyczalni DVD;
- spotykaniem się z przedstawicielami płci przeciwnej. Z jakiegoś powodu wszyscy faceci, z którymi się spotykałam, chcieli oglądać ze mną filmy, czy to w warunkach kinowych, czy to domowych. Niezbyt mi się to podobało, ale fakt faktem, dzięki temu uszczelniłam nieco swoją ignorancję;
- temu że przez jakiś czas miałam w swoim pokoju telewizor i w nocy, kiedy wszyscy już spali, włączałam Hallmark jako tło do pisania pamiętnika;
- rodzicom, którzy pokazali mi kilka ciekawych filmów. Potem chyba pluli sobie w brodę, szybko bowiem odkryłam, że jeśli jakiś film mi się podoba, to lubię oglądać go regularnie. Dzięki temu moja rodzina miała okazję nauczyć się na pamięć dialogów np. z dzieła pod tytułem "Farinelli, ostatni kastrat". Do tej pory mi to wypominają.
Oczywiście od lat staram się jakoś nadrobić swoje braki, przyznam jednak, że idzie mi to mizernie. Przeszkadza mi między innymi zasada, polegająca na tym, że zawsze, zanim obejrzę film, chcę przeczytać książkę, na podstawie której został nakręcony. Oczywiście zdarzają się wyjątki, ale przeważnie niechcący, np. oglądając "Dziecko Rosemary" Polańskiego nie widziałam o istnieniu pierwowzoru literackiego. Trochę też w moich ambitnych planach przeszkadza mi mąż, który, jeśli chodzi o kolejność książka - film ma trochę tak jak ja. Przykład: ostatnio przeczytałam "Girl With a Pearl Earring" i zapałalam chęcią obejrzenia filmu. Mąż stwierdził, że bardzo chętnie, tylko że najpierw on musi przeczytać książkę, a żeby ją przeczytać, musi najpierw skończyć dwie inne, które ma rozgrzebane. Ten i ów mógłby mi zasugerować, żebym obejrzała sobie tę "Dziewczynę z perłą" w samotności, ale ja oglądania filmów bez towarzystwa nie lubię, a oglądanie np. z koleżanką odpada, jako że telewizor mamy w sypialni, a oglądanie filmów z gośćmi w sypialni wydaje mi się lekko dziwne.
Sami widzicie - nadrabianie zaległości filmowych nie jest prostą sprawą.
Teraz nadszedł czas na wstydliwe wyznanie. Zaczęłam czytać "Dziennik Bridget Jones". No dobrze - nie czytać, ale słuchać. Sięgam po audiobooki regularnie, dzięki nim czynności takie jak zmywanie czy składanie prania stają się radośniejsze. I tak, podczas wieczornej rozmowy z mężem, zasugerowałam, że moglibyśmy kiedyś obejrzeć filmową wersję "Dziennika Bridget Jones".
- Ale ja to już oglądałem - odparł mąż.
- Eeeeej, serio? - jęknęłam.
- Wszyscy oglądali - poinformował mnie.
- Nie wszyscy - odparłam. - Ja nie.
- No właśnie. Wszyscy - dobijał mnie mąż, po czym po chwili zastanowienia dodał: - Hm, a może ja oglądałem coś innego...?
- Pewnie myli ci się z "Love Actually" - podchwyciłam ochoczo, szczęśliwa, że mogę podrzucić do dyskusji jakiś inny znany mi tytuł (no właśnie, tytuł. "Love Actually" oglądałam półtora raza, przy czym sytuacja, w której obejrzałam go cały jeden raz, miała miejsce podczas zakrapianej winem imprezy, kiedy jeszcze nie miałam dzieci) i dodałam: - W obu grał Hugh Grant!
- Kto? - zapytał uprzejmie mąż.
- Ej no! - wkurzyłam się. - Hugh Grant! No nie wiesz który? Ten co grał jeszcze w "About a Boy" (na tym filmie byłam z koleżankami w kinie, a potem pokazywałam go dwóm spotykającym się że mną chłopakom i możliwe, że jeszcze rodzicom, zatem miałam dobrze utrwalone twarze).
- To ten z wąsami? - zapytał mąż, a ja stwierdziłam, że nie obędzie się bez wsparcia współczesnych technologii. Wystukałam na telefonie nazwisko "Hugh Grant" i pokazałam mężowi cały zestaw zdjęć dosyć, moim skromnym zdaniem, przystojnego aktora. Mąż wpatrywał się w widniejącą przed jego oczami galerię, po czym oświadczył:
- Już wiem, dlaczego mi się wydawało, że on ma wąsy. On jest po prostu bardzo podobny do Komorowskiego.
- Co?! On jest przystojny! I szczupły!
- No właśnie - wzruszył ramionami mąż. - Czyli taki młodszy Komorowski.
Fot. Julien Rath |
Oglądanie filmów z Hugh Grantem już nigdy nie będzie takie samo. Pozostaje mi cieszyć się z faktu, że w sumie rzadko oglądam filmy.