wtorek, 1 lipca 2014

Książkowo. Podsumowanie półrocza

Myślę sobie czasem, że skoro już coś tam czytam, mogłabym wprowadzić zwyczaj pisania regularnych notek podsumowujących te moje czytelnicze odkrycia. Właściwie już to robię - staram się pisać notki książkowe przy okazji początku nowego roku. Tak jakoś wychodzi, że czyta je sporo osób - stąd pomysł, by zacząć je pisać częściej. 

Na pisanie o każdej z przeczytanych książek nie chcę się porywać. To trochę czasochłonny pomysł, który by najpewniej nie wypalił. Poza tym doszłam już do wniosku, że o książkach jako pojedynczych bytach wolę chyba rozmawiać niż się rozpisywać. Myślałam zatem o pisaniu takich notek co miesiąc. Pierwotny plan zakładał zainicjowanie tej nowej świeckiej tradycji na przełomie stycznia i lutego tego roku, ale coś tam mi nie wyszło. Wracam do tematu wraz z końcem czerwca, bo koniec pierwszego półrocza to też dobry termin.

Od jakiegoś czasu czytam sporo kryminałów. Dałam się ponieść klimatowi skandynawskich powieści i aktualnie mam rozgrzebanych kilka serii. Wśród nich wygrywa chyba ciągle twórczość Jo Nesbo. Tak, wiem - przereklamowane, a z bohaterem jest coś nie tak (podobno jest zbyt "amerykański), ale mnie się podoba. 

Postanowiłam w końcu nadrobić braki z czasów nastoletnich i wzięłam się (uwaga, tu powinnam pewnie zacząć się wstydzić) za "Sagę o Ludziach Lodu". Nadrabianie idzie mi tak sobie - jak na razie przeczytałam dwa tomy i bronię się rękami i nogami przed sięganiem po kolejne, bo wiem że mogłoby się to skończyć tym, iż czytałabym kolejne tomy do momentu pochłonięcia wszystkich kilkudziesięciu. Niby to nie byłby żaden koniec świata, ale co pomyśleliby sobie o mnie moi znajomi z Goodreads? ;-)

Wiosną, kiedy byłam już bardzo w ciąży i było mi bardzo źle, wciągnęłam się na pewien czas w czytanie cozy mysteries. W ramach tej krótkiej fazy przeczytałam książki o morderstwach w sklepie z wełną, w sklepie z ręcznie robionymi świecami i w sklepie sprzedającym materiały potrzebne do haftowania. Ta ostatnia była całkiem w porządku i poważnie myślę o przeczytaniu kolejnych tomów serii (bo oczywiście na jednej części i jednym trupie skończyć by się nie mogło). Przy okazji odkryłam cały świat dość dziwnych ksiażek o morderstwach, takich jak Chocolate Chip Cookie Murder czy The Cereal Murders. Nie mam pojęcia, o czym są, bo ciąża mi się skończyła, zanim po nie sięgnęłam, ale jeśli kiedyś będzie mi bardzo źle, to może jeszcze do nich wrócę.

Zaliczyłam kilka czytelniczych rozczarowań. Pierwszym niewypałem tego roku była lektura Sztuki prostoty Dominique Loreau. Po przeczytaniu rzeczywiście posprzątałam mieszkanie, ale poza tym doszłam do wniosku, że na uprawianie prostoty w wersji proponowanej przez autorkę nie mam ani czasu, ani pieniędzy, ani ochoty. Trochę szkoda, bo od pewnego czasu sama przeżywam etap chęci m.in. pozbycia się wielu posiadanych przeze mnie rzeczy i innych takich dążących do minimalizmu zachowań.

Totalną porażką była powieść True to the Highlander autorstwa Barbary Longley. Ściągnęliśmy ją zachęceni reklamą, która wyświetliła się Dawidowi na Kindle'u. Była akurat za darmo. Temat wydawał się ciekawy - dziewczyna zostaje przeniesiona do Szkocji, w czasy sprzed kilkuset lat. Dawno nie czytałam tak odrealnionej książki. Nie uwierzyłam w młodą, współczesną Amerykankę, która bez problemu odnajduje się w renesansowej Szkocji, potrafi polować i pokazuje piętnastowiecznym Szkotom zdjęcia kosmosu, które akurat ma na swoim laptopie (bateria wytrzymała jej kilka miesięcy, bo, rozumiecie - oszczędzała ją). Oczywiście Szkoci wierzą jej bez większych zastrzeżeń. Na szczęście istnieją też niezłe książki o podobnej tematyce. Zainteresowanych odsyłam do powieści Outlander Diany Gabaldon (Internet mówi, że polskie tłumaczenie miało tytuł Obca).

Blondynka, jaguar i tajemnica Majów Beaty Pawlikowskiej to książka o kogucie. Nie pytajcie. Nie chcę tego wspominać.

Malutkim rozczarowaniem była Saga Sigrun Elżbiety Cherezińskiej. Malutkim, bo książka właściwie była w porządku, a jednak po przeczytanej kilka lat temu Koronie śniegu i krwi to było już nie to.

Listę tegorocznych zachwytów zacznę od I Capture the Castle Dodie Smith. Mam z tą książką pewien problem - nie potrafię dokładnie określić co takiego w niej mnie zachwyciło. Może po prostu klimat? Tak czy siak zapewne chodziłabym dziś po świecie i polecała ją wszystkim napotkanym czytelnikom, przynajmniej tym należącym do płci żeńskiej, gdyby nie to, że na spotkaniu klubu książkowego dowiedziałam się, że niektórym ta powieść może się nie podobać. Tak czy siak gdybym miała sporządzić listę istniejących już książek, które sama chciałabym napisać, ta znalazła by się na niej bardzo wysoko.

Porwał mnie również Bezcenny Miłoszewskiego. Czytałam ją po nocach, bo nie mogłam się oderwać. Poproszę więcej tego typu książek. Świetnie napisana, wspaniale zarysowane postaci i intryga. Z pewnością nie jest to powieść z gatunku "zmieniła moje życie", ale takich jest mimo wszystko mało i zwykle jest to kwestia bardzo subiektywna*.

Bardzo przyjemne godziny spędziłam w towarzystwie książki Radiota, czyli skąd się biorą niedźwiedzie Marka Niedźwieckiego. Zabawne, ciekawe, lekkie.

Czardasz z mangalicą Krzysztofa Vargi sprawił, że zrobiłam się głodna i zapragnęłam pojechać na Węgry. A ponieważ chwilowo byłoby to nieco skomplikowane, to poczułam również pragnienie odwiedzenia węgierskiej restauracji. Piszę to z lekkim przymrużeniem oka, ale książka naprawdę okazała się świetna i podczas jej lektury trudno było mi wyjrzeć poza klimat węgierskich miasteczek i ulic.

Pod koniec półrocza, już w czerwcu, przeczytałam dwie powieści Tadeusza Konwickiego. Dla mnie to taka trochę podróż sentymentalna - czytałam jego książki wiele lat temu, nie wszystkie, ale te z którymi miałam okazję się zetknąć bardzo mnie poruszały. Uwielbiałam ich nierzeczywisty, senny klimat. Ta podróż sentymentalna może mieć na szczęście wiele odcinków, bo w moim posiadaniu jest jeszcze jedenaście książek Konwickiego, których nie czytałam. No i są jeszcze jego filmy (kilka dni temu odświeżyłam sobie Lawę). 

W sumie przez ostatnie sześć miesięcy przeczytałam 78 książek. Nie wiem czy to ma jakieś znaczenie, ale zwykle w takich notkach podaję jakieś liczby, więc i tym razem tradycji czynię zadość.


* Ja np. mogę stwierdzić, że moje życie zmieniły książki Lucy Maud Montgomery i Jerzego Andrzejewskiego. Jakkolwiek głupio by takie zestawienie nie brzmiało. Jestem już jednak na tyle duża, by zorientować się, iż zwłaszcza druga z tych moich fascynacji nie spotyka się z powszechnym zrozumieniem, zatem nikogo nie namawiam.


2 komentarze:

  1. Saga do połowy jeszcze da się czytać. Ale od połowy to już Tragedia i Porażka.

    Czytasz to z papieru?

    OdpowiedzUsuń
  2. Gdzie tam, nie mam tylu regałów :)

    OdpowiedzUsuń