Kilka lat temu podczas pobytu w Nowym Jorku kupiliśmy herbatę o aromacie wędzonki. Kierowała nami zwykła ciekawość, chcieliśmy spróbować czegoś nietypowego, a poza tym idea takiej herbaty przemawiała do nas zdecydowanie bardziej niż np. pomysł na czekoladę o smaku bekonu.
Niestety, herbata nie zrobiła kariery w naszym domostwie. Właściwie nie smakowała jakoś źle - ot, czarna aromatyzowana herbata. Pita nie narzucała się szczególnie swoją wędzonkowatością. Ale czy próbowaliście kiedyś pić aromatyzowaną herbatę nie czując jej zapachu? No właśnie. Chyba się nie da.
Najgorsze było to, że naszą nową herbatę było czuć nie tylko po przyrządzeniu. Tak naprawdę wystarczyło otwarte opakowanie stojące gdzieś nieopodal. Sama już nie wiem, dlaczego w ogóle zabraliśmy ją do Europy. Być może był jakiś pomysł, by komuś ją oddać albo przyrządzać gościom. I choć nie pamiętam, co z nią w końcu zrobiliśmy* (z pewnością nie przyleciała do Kalifornii), to faktem jest, że kilkanaście wędzonkowych ekspresówek spędziło jakieś dwa lata w jednej z kuchennych szafek, starannie zawiniętych w kilka warstw folii. Nigdy jej nie piliśmy i nikogo nie nienawidziliśmy aż tak bardzo, żeby myśleć o poczęstunku.
O tej groźnej herbacie zdążyłam już zapomnieć, ale ostatnio przypomniałam ją sobie w sklepie na widok sody o smaku bekonu. Nie, nie kupiłam. I proszę mnie taką nie częstować, nawet w ramach żartu.
*Ciągle się martwię, że jednak przed wyjazdem do Kalifornii oddaliśmy komuś tę herbatę. Jeśli tak, to bardzo przepraszamy za kłopot.