Gdyby ktoś zapytał mnie o pięć rzeczy, które najbardziej nie podobają mi się w mieszkaniu w Kalifornii, na czwartym miejscu wymieniłabym alarmy.*
Należę do ludzi mających skłonność do popadania w paranoję. Boję się używania kuchenek gazowych. Przez kilka lat mojego życia, kiedy miałam w łazience piecyk gazowy, męczyłam się wprost niemiłosiernie. Zdarzyło mi się, że o godzinie 22 chodziłam po kolejnych piętrach mojego bloku na krakowskim osiedlu, bo wydawało mi się, że czuję dym. Co ciekawe, kiedy kiedyś poczułam go naprawdę i okazało się, że palą się piwnice budynku, przyjęłam to dość spokojnie.
Tak czy siak, czasem mam wrażenie, że Kalifornia jest bardzo dobrym miejsce na pogłębianie paranoi. To tylko taka moja teoria, która absolutnie mnie nie dotyczy. Co prawda nadal boję się kuchenek gazowych, ale swojej używam. Wydaje mi się jednak, że gdybym chciała, mogłabym wpaść w obsesję antypożarową.
Po pierwsze, wszędzie trafiam na ostrzeżenia związane z tym, że coś tam może wywołać pożar. Przy wynajmowaniu mieszkania zostało nam dość stanowczo zasugerowane wykupienie ubezpieczenia od pożaru, z podanym dokładnych danych co ile sekund (a może munut) coś się w Kalifornii zapala. Odpowiednie ostrzeżenia są na pralce, piekarniku i mojej suszarce do włosów. Oczywiście jest też tak, że ja na te ostrzeżenia jestem szczególnie uczulona, więc je łatwo zauważam. Być może ktoś inny by je przegapił.
Ale alarmów nie da się przegapić.
Piszę to mniej więcej godzinę po tym, jak w naszym budynku po raz któryś włączył się alarm. Była to pierwsza taka sytuacja wieczorem, kiedy moja córka już spała, ja byłam tuż po kąpieli, z całkiem mokrymi włosami, a Dawid siedział właśnie w wannie. Nagle rozległo się głośne wycie. Wpadłam do łazienki, krzyknęłam do Dawida, żeby szybko wskakiwał w bokserki, sama włożyłam szlafrok, wyciągnęłam płączącą Emilkę z łóżeczka i szybko zeszliśmy schodami na dół. Przed budynkiem roiło się już od sąsiadów, w tym takich niosących na rękach dzieci i psy. Całość trwała bardzo krótko: po jakichś dziesięciu minutach byliśmy z powrotem w mieszkaniu, a jedynym głośniejszym dźwiękiem był sygnał straży pożarnej, która raczej nie miała niczego do roboty. Jedną z prawdopodobnych przyczyn uruchomienia się alarmu był dymiący grill.
Jasne, że lepiej jest być wyciągniętym z budynku w asyście hałaśliwego i drażniącego uszy dźwięku alarmu, niż obudzić się w środku pożaru, ale samo przeżycie nigdy nie należy do przyjemnych. Nawet jeśli ma się świadomość tego, że prawie na pewno wszystko jest w porządku. Zbieganie na dół i kręcenie się wśród tłumu sąsiadów w szlafroku i z mokrymi włosami też nie należy do moich ulubionych czynności, choć szczerze mówiąc w trakcie jej wykonywania nie zastanawiałam się nad tym w ogóle.**
Tak czy siak, gdybym miała kiedyś zamieszkać w domu, to chyba głównym argumentem byłoby dla mnie to, że alarm włączałby się wyłącznie na skutek moich własnych działań. Chyba że za mało jeszcze znam Kalifornię i sam fakt mieszkania w domu zamiast w bloku niewiele by tu zmieniał.
_____________
* Pozostałe przeszkadzające mi rzeczy to: odległość od Polski, ceny biletów do Polski i różnica dziewięciu godzin między Polską a Kalifornią. Oczywiście z tym wszystkim da się żyć, ale skłamałabym twierdząc, że te rzeczy zupełnie mi nie przeszkadzają. Na miejscu piątym jest fakt, że wszędzie trzeba jeździć samochodem, ale właściwie dosyć się już do tego przyzwyczaiłam.
** Absolutnie kretyńska myśl, która właśnie przyszła mi do głowy brzmi: panie powinny zawsze pamiętać o goleniu nóg, bo nigdy nie wiadomo kiedy będą musiały się znaleźć wśród sąsiadów mając na sobie koszulę nocną i szlafrok.