środa, 29 lutego 2012

A w lutym...

Jest 29 lutego. Okazja do napisania notki 29 lutego zdarza się tylko raz na cztery lata, a ponieważ ja w tym miesiącu dosyć opuściłam się jeśli chodzi o moją grafomanię, to postanowiłam to chociaż trochę nadrobić.

To był jeden z najtrudniejszych lutych w moim życiu. Po kilku zimach spędzonych w Zurychu przyzwyczaiłam się, że śnieg bywa tu rzadko, a mróz oznacza jakieś -3 stopnie. Nie w tym roku. Przez ileś dni z rzędu królowały temperatury znacznie poniżej mojej granicy wytrzymałości. I fakt, że w Polsce bywało o dziesięć stopni zimniej wcale mnie nie pocieszał. Przez około tydzień nie wychodziłyśmy z domu i zaczęłam powoli rozumieć bohatera "Lśnienia" Kinga. Oraz mieć wątpliwości, czy hotel w którym toczyła się akcja książki w ogóle był nawiedzony. Od takiego siedzenia w domu naprawdę można zwariować.

Co poza tym? W moim życiu na stałe pojawił się pewien nowy element - telewizor. Historia moich związków z tego typu sprzętami nie jest zbyt romantyczna - od 2006 do 2008 roku mieszkałam pod jednym dachem z jako tako działającym telewizorem i włączyłam go może z dziesięć razy. Po okresie studiów byłam zupełnie odzwyczajona od takich rozrywek. Obecnie posiadamy telewizor, który służy do wyświetlania filmów i gier. Doszłam jednak do wniosku, że może warto od czasu do czasu włączać dziecku TV Polonia - ot tak, żeby posłuchała sobie języka.

Dziecko słucha języka, a matka zauważa pewne szczegóły.

Po pierwsze, mniej więcej co druga reklama dotyczy jakiegoś leku. Lek na ból, lek na potencję (tudzież jej brak), lek na wątrobę. Wszystko w iluś odmianach. Wygląda na to, że przemysł farmaceutyczny naprawdę ma się dobrze. Może ja coś źle pamiętam, ale wydaje mi się, że piętnaście lat temu reklamowali głównie Mentosy, Milkę i proszki do prania.

Po drugie, mam wrażenie, że jednym z naszych głównych produktów eksportowych, do których dostęp mają rodacy za oceanem, są seriale. Oczywiście wiedziałam, że jest ich sporo, ale o istnieniu niektórych nie miałam pojęcia. Pewnego dnia karmiąc Emilkę wysłuchałam (nie obejrzałam, bo siedziałam tyłem do ekranu) odcinka jednej z rodzimych produkcji, w której Daniel Olbrychski grał trenera boksu. Ideał sięgnął bruku. Dość często też trafiam na coś, co nazywa się "Barwy szczęścia". Zdaje się, że puszczają ten serial więcej niż raz dziennie, bo wieczorami trafia na niego Dawid. Jest też coś co nazywa się "Czas honoru" i ma przyjemną czołówkę oraz całą zgraję aktorów, których gra przypomina poziom z przedstawień szkolnych. No, ale dzięki temu ostatniemu zobaczyłam w końcu jak wygląda Zakościelny. Było też coś o jakichś paniach które okradły bądź nie okradły supermarketu. I reklama serialu z Arturem Żmijewskim. To ostatnie mogłoby mnie nawet zainteresować, ale spojrzałam na telewizor, zobaczyłam jak bardzo Żmijewski się postarzał i olałam temat.

Tak to jest, moi mili. Chyba nie jestem na czasie, jeśli chodzi o telewizję.


2 komentarze:

  1. Ja już zupełnie jestem do tyłu z tym, co leci w telewizji, bo w moim studenckim mieszkaniu nie ma telewizora, a jak pojadę do domu, to obejrzymy z rodzicami jeden film i na tym się kończy ;)
    Ale masz rację, co do reklam - kiedyś nie reklamowano żadnych leków, tylko proszki do prania i płyny do płukania tkanin. Co za czasy...

    OdpowiedzUsuń
  2. Nie Ty jedna nie jesteś na czasie ;-) Ja telewizora nie używam już od ponad dziesięciu lat (czyli momentu pójścia na pierwsze studia). Zupełnie mi go nie brakuje.

    OdpowiedzUsuń