Kilka miesięcy temu, kiedy byłam trochę duża z przodu i niewygodnie mi się robiło zakupy, moja fińska koleżanka, znajdująca się na podobnym co ja etapie kobiecego życia, poradziła mi korzystanie z internetowego sklepu. Spodobało mi się - okazało się, że wyklikane zakupy nie tylko oszczędzają mi jakieś pięć godzin tygodniowo, ale w dodatku nie mogę się przyczepić do ich jakości czy sposobu dostarczenia. Prawie każdego tygodnia, zazwyczaj w poniedziałek, mniej lub bardziej przystojny pan wjeżdża windą na moje drugie piętro i zapełnia przedpokój zakupami.
Jeśli chodzi o to, co zamawiamy, można mówić o pewnym schemacie. Chleb, coś mięsnego na obiady, wędlina, ser. Napoje. W razie potrzeby - płyn do prania i inne tego typu produkty. No i żwirek dla kotów, którego na szczęście dla mojego kręgosłupa nie muszę przynosić ze sklepu.
Jest jednak pewna kategoria, którą szczególnie upodobał sobie mój małżonek. Otóż nasz sklep co tydzień ma w dostawie kilkanaście produktów, które można zamówić za darmo. Pojęcia nie mam o co w tym chodzi - często są to dobre, pełnowartościowe towary, jak np. całkiem zacna czekolada czy paczka cukierków. Mój małżonek dba o to, by zawsze zamówić trochę tego darmowego. Skutek jest taki, że regularnie dochodzi do sytuacji komicznych.
Jakiś czas temu siedziałam sobie wygodnie przed komputerem, gdy nagle przede mną na biurku stanęła buteleczka z zielonym płynem.
- Co to? - spytałam podejrzliwie, nie mogąc tak na szybko do niczego przyporządkować tej zieloności.
- Płyn do mycia zębów - oświadczył Dawid dumnie.
- Znaczy co, sugerujesz mi, że powinnam używać? - zapytałam ironicznie, choć nie tak całkiem bez sensu - pani czyszcząca mi zęby nie raz i nie dwa przedstawiała mi korzyści płynące z regularnego używania takich płynów.
- E, nie. To znaczy, za darmo był - wyjaśnił mąż. Pojawiania się kolejnych buteleczek już nie wyjaśniał. A ja wolę nie myśleć, ile ich mamy.
Kilka dni temu przeglądając rzeczy w szafce w poszukiwaniu jakiejś przyprawy natrafiłam na stosik kolorowych, papierowych torebek. Okazało się, że znalazłam całkiem okazałą kolekcję zupek w proszku. Nie do końca wiem po co nam one - ja takich rzeczy nie jem od czasów stypendium w Niemczech, na które wyjechałam zaopatrzona w całe mnóstwo tego typu zupek, spodziewając się na miejscu horrendalnych cen, znacznie przewyższających możliwości studenta Uniwersytetu Jagiellońskiego. Okazało się potem, że wcale nie było tak najgorzej - na stołówce uczelni można było zjeść całkiem tanio i czasem nawet dość smacznie (głównie w piątki, bo wtedy były ryby), ale ponieważ już targałam te zupki z Krakowa pod Norymbergę, to wypadało je zużyć. Zajęło mi to prawie dwa miesiące. Od tamtej pory nie jem takich rzeczy.
W razie gdybym jednak wybierała się na kolejne stypendium (nie planuję), to zapas wyżywienia już mam. W dodatku za darmo. Wczoraj przyszła kolejna bezpłatna zupka. Jednym słowem, kolekcja się powiększa.
Zastanawiam się natomiast, co stało się z kubeczkami z kuleczkami z mozzarelli w sosie, które przez długi czas blokowały znaczną część lodówki. Pewnego dnia po prostu zniknęły. Wszystkie.
A gazpacho w kartonie? Siedzi w lodówce już dłuższy czas, a ja boję się je otworzyć. Data ważności się rozmazała i sama nie wiem, czego się spodziewać.
Wiem natomiast bardzo dobrze, co stało się z darmowymi czekoladami Lindta. Z ich zjedzeniem nigdy nie było większych trudności. Niestety, od kilku tygodni nie ma ich w ofercie darmowych produktów. A może ktoś się wymieni? Oddam stos zupek w torebce w zamian za czekoladę.