wtorek, 25 października 2011

Gdzie te krakowskie dzieci, ach gdzie?

To będzie nudna notka. Jej treść ma związek z szaleństwem hormonów.

Ubiegły tydzień spędziłam w Polsce.

Wszystko wyszło spontanicznie, bo decyzja o wyjeździe została podjęta w ciągu kilkunastu minut. 24 godziny przed odlotem odebraliśmy paszport latorośli (i tak nikt na niego nie patrzył, ale podobno trzeba), przeżyliśmy koszmar pakowania (rzeczy małego człowieka zajmują, o dziwo, tyle co rzeczy dwojga dorosłych ludzi) i ruszyliśmy w podróż.

Co ciekawe, rzadko kiedy w swoim życiu myślałam tyle o dzieciach, co podczas tego tygodnia. Może dlatego, że był to mój pierwszy dłuższy wyjazd z Małym Człowiekiem. A może dlatego, że od dawna nie widziałam tak mało dzieci.

Kilka dni spędziliśmy w Krakowie, który po raz pierwszy miałam okazję oglądać z nowej perspektywy - kobiety z dzieckiem uczepionym z przodu. Dzięki temu nowemu spojrzeniu dowiedziałam się, że w krakowskich autobusach i tramwajach strasznie rzuca (kiedyś aż tak tego nie zauważałam), że poziom wredności krakowskich staruszek ma się dobrze (jedna z nich, z fryzurą i makijażem, których nie powstydziłyby się pracownice pokątnego zamtuzu, wygłosiła pouczenie na temat tego, że z plecakiem się tramwajem nie jeździ. Plecak nie był w żaden sposób szczególny: nie wyróżniał się rozmiarem, natomiast autorka plecakowej tyrady wygłosiła ją po akcji rozpychania się łokciami w celu dotarcia do upatrzonego wolnego miejsca. Ofiara była tylko jedna: dziewczyna o kulach, którą pani praktycznie zepchnęła ze swojej drogi), a młode polskie pokolenie to ludzie przemili, którym regularnie musiałam odmawiać, gdy chcieli mi ustąpić miejsca (bo ja mam akurat tak, że z dzieciową kieszonką z przodu wygodniej mi stać). 

Poza tym było jak zawsze. Księgarnie i tym razem były groźne i jak zwykle skończyło się na kilkunastu pozycjach do dźwigania. Na dłuższe siedzenie w pubach nie było za bardzo czasu, ale udało się odwiedzić Awarię i Stary Port. Wiedziona doświadczeniem, a raczej kompletnym jego brakiem, jeśli chodzi o obecność w pubach osób poniżej jednego roku życia, zastanawiałam się, czy nas stamtąd nie wyrzucą, ale nikt takiej próby nie podjął. Wnioskuję zatem, że nie ma czegoś takiego jak oficjalny zakaz chodzenia z niemowlęciem do pubu. Skoro tak, to dlaczego nikt tego nie robi?

W ogóle podczas tych krakowskich spacerów trudno było mi wyłączyć myślenie o dzieciach. Może dlatego, że praktycznie  nie było ich widać. W piątek, podczas pięciogodzinnego spaceru, poza swoim własnym zobaczyłam w sumie trójkę maluchów. To dość mało, zwłaszcza biorąc pod uwagę, że na co dzień w Zurychu dzieci widzę całe mnóstwo. Są po prostu wszędzie: w sklepach (spożywczych, ciuchowych, księgarniach), w parkach, w kawiarniach, na ulicach, w tramwajach. 

Nie wiem (nie pamiętam?) jak dokładnie prezentuje się kwestia przyrostu naturalnego w Szwajcarii, ale zgaduję, że bez rewelacji. Podobnie jak w Polsce. Powstaje zatem pytanie, gdzie krakowianie chowają swoje dzieci. No bo przecież nie wszystkie są w żłobku. No nie?

4 komentarze:

  1. Nigdzie;) To mógł być przypadek.
    Ja po przeniesieniu się do Zurychu nie zauważyłam, aby na ulicach było więcej dzieci niż w Krakowie.

    Za to zauważyłam, że w obu krajach niektórym mamom tak samo odwala i już we wrześniu przy temperaturze ponad 10+ ubierają dzieci w kombinezony i czapki.

    OdpowiedzUsuń
  2. W niedzielę w Galerii Krakowskiej widziałam już od groma dzieci. Ale w piątek, lekko po południu - zero. ;) No - trzy sztuki. Zastanawiam się czy to nie przez pogodę właśnie.

    Ja czapkę daję przy wietrze, kombinezonu nie mam. Przymierzam się do kupienia tego fajnego opakowania, które mi pokazywałaś na Allegro.

    OdpowiedzUsuń
  3. Urszulo Agato! Ja nawet nie wiedziałam, że masz potomstwo! Skoro "uczepione z przodu", to znaczy, że mocno nieletnie. Gratuluję.:))

    OdpowiedzUsuń
  4. Dzięki :) Owszem, mocno nieletnie - i tak pozostanie jeszcze przez siedemnaście lat i kilka miesięcy ;)

    OdpowiedzUsuń