
- Bez sensu jak tak stoi - oświadczyłam któregoś dnia. - Pojedźmy gdzieś, na jakąś wycieczkę.
- To może w końcu ta Korea Północna - zaproponował Dawid. - Blisko, jak pojedziemy rano, to wieczorem wrócimy...
- Myślisz, że to bezpieczne? - miałam swoje wątpliwości.
- Teraz podobno tak. Tylko ludzie wciąż nie mogą w to uwierzyć, więc nie jeżdżą.
Droga do granicy zajęła nam jakieś pół godziny. Plan był następujący: jeśli na miejscu będzie dziwnie, to zawrócimy. Zawsze przecież możemy jechać na zakupy zamiast do Korei.
Korea Północna przywitała nas pomarańczową poświatą, trochę przypominającą słoneczny zachód słońca, kiedy wszystko przebarwia się pod wpływem przygaszonych promieni. Wszystko zdawała się pokrywać lekka warstwa piasku. Wszystko, czyli kiepską, ale dość szeroką drogą, którą sunęliśmy w sznurze samochodów, pozbawioną jakichkolwiek linii czy znaków ułatwiających odnalezienie się w tej rzeczywistości. Wszystko, czyli ciągnące się wzdłuż tej drogi pola i długie, kilkupiętrowe budynki, przypominające stare magazynu, z rzeczywistości zaś będące zapewne budynkami mieszkalnymi.
Co rzucało się w oczy, to brak ludzi. Miasto, przez które jechaliśmy, wyglądało na wymarłe. Samochodów na naszej drodze było natomiast sporo - oczywiście nie przypominało to dróg w Dublinie, ale liczba pojazdów na pewno przerosła to, czego spodziewałam się po tym kraju. Wszystkie auta wyglądały na zagraniczne. Czyżby Korea Północna przeżywała boom turystyczny? Rozglądając się dookoła stwierdzałam zresztą, że niektórzy musieli być tu już któryś raz - świadczyła o tym niezła orientacja na temat tego, jak powinno się tymi drogami jeździć. Bo nie wszystko było oczywiste - widziałam tu na przykład drogę podporządkowaną, z której na główną wolno było wyjeżdżać tylko tyłem.
W końcu dojechaliśmy do kompleksu mieszkań - tu mieliśmy się zatrzymać na dzień, a gdybyśmy uznali, że jednak chcemy wracać do jutra, również na noc. Wnętrze było dość ponure - małe okna były brudne, przepuszczały bardzo mało światła, a to, co wpadało do środka rzucało na wszystko brudnopomarańczową poświatę. Mebli prawie nie było - jakaś stara kanapa, sterta pustych, kartonowych pudeł. I wielki balkon. Zaskoczona wyszłam sprawdzić co mogę z niego zobaczyć.

- To magazyny AliExpress - szepnęłam do siebie wzruszona.
Pomyślałam, że wyszłaby z tego niezła notka na bloga. Ale sam widok to za mało, poza tym nie byłam pewna, czy mogę tu robić zdjęcia. Wiadomo - na koreańskich ulicach bywa z tym różnie, ale czy fotografowanie Chin z północnokoreańskiego balkonu jest zabronione? Postanowiłam opuścić mieszkanie i poszukać jakichś ludzi, którzy mogliby odpowiedzieć na moje wątpliwości.

- Ja nic nie wiem. Ja tam nie patrzę. To nie wasze miejsce. Wracajcie do Irlandii.
- Musimy wracać, tu jest coś ostro nie tak - powiedziałam stanowczo do Dawida, który czekał na mnie w mieszkaniu. Jedźmy lepiej po te zakupy.
I tak skończyła się moja pierwsza wyprawa do Korei Północnej. Ściśle rzecz biorąc skończyła się, ponieważ się obudziłam.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz