niedziela, 29 listopada 2015

Sanforyzacja, której nie było

- Czy ty czasem nie potrzebujesz kupić sobie nowych spodni? - zapytałam męża. Siedzieliśmy na podłodze i z powątpiewaniem zerkałam na kolana jego jeansów, ozdobione dziurami. Wiem, tak jest teraz modnie. Co prawda kupowania spodni już dziurawych kompletnie do mnie nie dociera, ale korzystając z obecnych trendów wciąż noszę swoje lekko już podarte, za to zdecydowanie ulubione jeansy. Zwyczajnie szkoda mi je wyrzucać.

- Tak, chyba tak - zgodził się małżonek.
- Trzeba się będzie wybrać na zakupy… 
- Myślałem raczej, żeby wyklikać sobie jakieś w Internecie.

Pokiwałam głową. Sama od czasu do czasu kupowałam ubrania w sieci, pilnując jedynie, żeby możliwy był ewentualny zwrot zamawianego towaru. Może mam szczęście, ale nigdy niczego nie musiałam odsyłać.

Kilka dni później przyszły nowe spodnie męża. 
- Dlaczego nie włożysz tych nowych jeansów? - marudziłam pewnego przedpołudnia. 
- To nie takie proste… - stwierdził mąż. 
- Co, nie pasują? 
- Nie o to chodzi. Bo wiesz, one są stretch-to-fit. Właśnie sprawdziłem, co to znaczy. Wygląda na to, że zanim je włożę, powinienem je najpierw moczyć we wrzątku, potem wycisnąć… 
- O matko - jęknęłam. - Czy ty nie możesz kupić niczego normalnego?
Przez chwilę słuchałam dość absurdalnie dla mnie brzmiącego wywodu małżonka. Tłumaczył mi, że swój nowy nabytek będzie musiał poddać procesowi zwanemu sanforyzacją, która wprawdzie wymaga jakiegoś tam zachodu, za to same spodnie powinny być o wiele trwalsze niż takie zwyczajne. Cóż - to była już kolejna sytuacja, kiedy mój mąż nabywał zwyczajne z pozoru przedmioty, których nie dało się używać w prosty sposób. 

- A jesteś pewien, że ten zegarek, który chcesz mieć na Mikołajki będzie tak po prostu chodził? Czy może trzeba na przykład poczekać na jakiś postęp w nauce, żeby dało się go w ogóle używać? - spytałam zjadliwie.

W sobotni poranek przystąpiliśmy do sanforyzacji. W skrócie wyglądało to tak: o 9:53 spodnie zostały namoczone w gorącej wodzie. Po godzinie należało je wycisnąć i rozwiesić. Następnie układało się je na podłodze między ręcznikami i udeptywało, a potem trzeba było je włożyć na siebie i męczyć się, czekając, aż wyschną. Mąż wykonał wszystkie czynności zgodnie z instrukcją, a ja starałam się z tego wszystkiego za bardzo nie nabijać, obiecując sobie, że uwiecznię całe wydarzenie niniejszą notką.

- Te spodnie były „stretch-to-fit”? - upewniłam się kilka minut temu, zerkając na męża znad laptopa.
- Tak. 
- Piszę notkę o sanforyzacji - oznajmiłam ponuro.
- Ale to w ogóle nie była sanforyzacja!
- Jak to nie?
- No nie. Sanforyzacja to jest proces, któremu się poddaje w fabryce spodnie, żebym nie musiał robić tego, co dzisiaj robiłem. 


Aha. No, Ale spodnie są spoko.


środa, 25 listopada 2015

Prosto z Kalifornii, z tęsknoty za deszczem

To się zaczyna pod koniec jesieni i przy odrobinie szczęścia wraca co jakiś czas przez kilka kolejnych miesięcy. Wchodzę wtedy na Facebooka i czytam posty kalifornijskich znajomych zachwycających się pogodą. Słowo daję, nigdzie nie widziałam takiej zbiorowej frajdy z deszczu, jak tutaj.

Gdyby pięć lat temu ktoś mi powiedział, że będę cieszyć się z każdej prognozy pogody, zapowiadającej opady, puknęłabym się w głowę. Nie przyszłoby mi do głowy, że mogłabym odczuwać brak czegoś, czego doświadczałam przecież regularnie, w dodatku często w niewłaściwym czasie. Podczas weekendu, kiedy zniechęcona tonącym w strugach deszczu światem rezygnowałam z zaplanowanej wycieczki. W drodze na imprezę, akurat w dniu, kiedy zdecydowałam się na soczewki kontaktowe i porządny makijaż. Późnym popołudniem, kiedy po całym dniu pracy czekałam na autobus pod gołym niebem, bo pod dachem wiaty panował taki ścisk, że nie zdołałaby się tam zmieścić sama Anja Rubik. 

To nie jest tak, że nie lubiłam deszczu. Dobrze się czuję w wysokich temperaturach, ale klimat listopada, takiego z klasyczną polską pluchą, żółtymi liśćmi wdeptanymi w kałuże i zimnym wiatrem zatykającym dech ma dla mnie swoisty urok. Lubię spacery przy takiej pogodzie - oczywiście nie wtedy, kiedy akurat niosę zakupy, spieszę się gdzieś, albo powinnam dobrze wyglądać. Powiedzmy, że chodzi o sytuacje, w których mogę sobie pozwolić na moment lenistwa i niedbalstwa. Kiedy nie muszę się martwić o przemoczone nogawki spodni i wilgotne włosy. Te strugi deszczu działają na mnie w jakiś sposób napędzająco: mogę moknąć i brnąć przez kałuże, proszę bardzo. Jakimś cudem właśnie w takich sytuacjach fantastycznie mi się myśli. Czasem, dla odmiany, lubię też stanąć po drugiej stronie lustra, wstąpić do kawiarni i w ciepłym, przyjemnie oświetlonym wnętrzu popijać ciepły napój i spoglądać na smętne, jesienne ulice oddzielone ode mnie szklaną taflą okna. Świat się zmienia, a wraz z nimi ludzie, ale jedno jest pewne: jeśli kiedyś w końcu napiszę książkę (albo skończę jedną z tych, które zaczęłam), to zrobię to właśnie jesienią.

Ale nigdy nie przyszłoby mi do głowy, że w Kalifornii będę tęsknić za pluchą. 

A jednak to robię: codziennie z maniackim uporem sprawdzam prognozę pogody na kolejne dni, wydając okrzyki w rodzaju: „o, w czwartek dodali deszcz!” albo: „ej, wycofali niedzielne opady”. Mówię to tak, żeby brzmiało zabawnie. Ale kiedy już nadchodzi ranek, w którym mojej pobudce towarzyszą dźwięki deszczu bębniącego o dachówki, to usta mojego wewnętrznego ja rozciągają się w szerokim uśmiechu.

I sądząc z tego, jak reaguje na deszcz wielu spośród moich tutejszych znajomych - nie jestem jedyna.

Choć pewnie nie wszystkim chodzi o tęsknotę za pluchą. Kalifornia od kilku lat zmaga się z poważnym problemem suszy. „We need it”, mówią tutejsi w mokre dni. 


Nic to, idę czytać, nasłuchując odgłosów zza okna. Według mojego telefonu za dwie godziny mamy jakieś 30% szansy na deszcz. Być może uda mi się zasnąć z rytmicznym akompaniamentem w tle.

poniedziałek, 23 listopada 2015

Notka o plackach ziemniaczanych

- Serio tak się kumplujesz z Czechami? - spytała zaskoczona koleżanka. Od kilku tygodni byłyśmy w Erlangen, rozkoszując się życiem erasmusowych studentek. - Oni nas nie lubią.

Ja też o tym słyszałam. Ale Czesi, których spotkałam podczas studenckiej wymiany w Niemczech, nie sprawiali wrażenia, jakby mieli do mnie osobisty żal o przyłączone do Polski ziemie. Polubiliśmy się. Po prawie dziesięciu latach kilkoro z nich widnieje na mojej liście znajomych na Facebooku.

Nie pamiętam, jak wpadliśmy wtedy na pomysł, żeby smażyć placki ziemniaczane. Wiem tylko, że dość szybko stało się to swego rodzaju tradycją. Spotykaliśmy się w akademiku, w którym mieszkało dwoje spośród nas. Każdy przychodził w towarzystwie butelek grzanego wina (w sklepach występowało w kilku wariantach i zawsze było nieprzyzwoicie tanie. Starałam się kupować takie ze środkowej półki cenowej, płacąc zdaje się 1 euro za litr bordowego płynu), ktoś dostarczał ziemniaki. Placki robiliśmy w nieco innej wersji niż ta, do której byłam przyzwyczajona w rodzinnym domu: dodawaliśmy więcej składników i nie szczędziliśmy przypraw. Potem smażyliśmy całą stertę kartoflanego dobra, a następnie oddawaliśmy się konsumpcji, popijając kolejne kubki grzanego wina, rozmawiając, robiąc sobie nawzajem zdjęcia. Oczywiście używaliśmy do tego celu aparatów fotograficznych, o smartfonach żadne z nas jeszcze nie myślało.

Wino podgrzewaliśmy w mikrofalówce. Wspominam o tym tylko po to, by podzielić się z Wami radą: nie próbujcie grzać grzańca w czajniku bezprzewodowym. Osobiście nie stosowałam tej sztuczki, ale jeden z kolegów przychodzących na te plackowo-winne imprezy owszem, i twierdził, że to był bardzo zły pomysł.

Bardzo lubiłam te spotkania i po powrocie do Polski placki ziemniaczane zagościły na pewien czas w stałym repertuarze mojej kuchni. Ale już nie popijałam ich grzańcem - ten, który mogłam kupić w Krakowie, smakował mi znacznie mniej, wydawał się zbyt słodki. No i był znacznie droższy. Zamiast tego eksperymentowałam z samymi plackami, dodając do nich szczypiorek, pora, albo paprykę.

To na swój sposób zabawne: to było niemal dekadę temu; w tym czasie zdążyłam pomieszkać przez jakiś czas w Polsce, potem mieszkałam w Szwajcarii, następnie wylądowałam w Stanach Zjednoczonych, i za każdym razem, gdy jem placki ziemniaczane, myślę o Erlangen, tamtejszej zimie, znajomych z Czech i niemieckim grzańcu.

Chyba mi już tak zostanie.

__________
Do dociekliwych: ta notka nie ma żadnego drugiego dna. Nie ma tu mowy o alegoriach, a wszelkie podobieństwo do czegokolwiek jest przypadkowe. Naprawdę chodzi o placki. W chwilach, gdy świat mnie przytłacza, najzwyczajniej w świecie lubię zachwycać się jedzeniem i wspominać.


wtorek, 17 listopada 2015

Logistyka przeżycia, czyli jak to jest z bliźniakami

Podobno kobiety mają pamięć do wszelkich dat i rocznic. W moim przypadku to się chyba nawet zgadza. Mimo to nieco się zdziwiłam, gdy w środku dnia uświadomiłam sobie, iż oto właśnie dziś moje bliźnięta kończą półtora roku. Postanowiłam uraczyć Was porcją przemyśleń, które towarzyszą mi jako skutek ostatnich osiemnastu miesięcy mojego życia. Kto chce znać odpowiedź na pytanie, jakie są cienie i blaski bycia matką bliźniaków, może się czuć zaproszony do czytania.

Problemy

1. To, czego bałam się najbardziej, był potencjalny brak snu. Co prawda noworodki przesypiają sporą część doby, ale to zmienia się już po kilku tygodniach, poza tym dwoje dzieci może mieć zupełnie inny rytm funkcjonowania. O tym temacie w kontekście posiadania bliźniąt mogłabym chyba pisać i mówić godzinami (właśnie skasowałam spory akapit), ale aby nie przynudzać, poradzę Wam jedno: jeśli trafi się Wam dwójka, to synchronizujcie. Jeśli tylko jest taka możliwość, a dzieciaki są zdrowe, to zacznijcie to robić od razu po powrocie ze szpitala.

2. Do największych problemów należy bez wątpienia logistyka wychodzenia z domu. Jakimś cudem trzeba bowiem przetransportować dwójkę niesamodzielnych maluchów do wózka bądź samochodu. Wbrew pozorom to nie takie proste - wprawdzie mamy kilka możliwości, ale każda niesie ze sobą pewne niedogodności. Można zatem:

  • Zostawić jedno z dzieci w łóżeczku, przenieść do miejsca docelowego drugie, po czym wrócić po to pierwsze. Wady: maluch zostawiony sam w łóżeczku (jak również ten doniesiony już szczęśliwie do wózka/samochodu) może okazać się bardzo niezadowolony ze swojej sytuacji, a my niekoniecznie chcemy zostawiać na te kilka minut samotnego, płaczącego niemowlaka. 

  • Przenieść dwoje dzieci równocześnie. Wady: w przypadku noworodków, które muszą być podtrzymywane w konkretny sposób, jest to mało realne, przynajmniej jeśli chcemy by całość przebiegła w sposób bezpieczny. Łatwiej jest to przeprowadzić w przypadku nieco większych dzieci, ale pojawia się problem organizacji wszystkiego, kiedy jesteśmy już przy wózku/samochodzie. Jedyne, co przychodzi mi tu do głowy, to posadzenie dzieci na ziemi i przypinanie ich po kolei w pojeździe.

  • Przypięcie dzieci w fotelikach samochodowych jeszcze w domu. Następnie bierzemy w każdą rękę po jednym foteliku i raźnym krokiem, przepełnieni radością, zmierzamy w kierunku czekającego na nas na zewnątrz wózka/samochodu. Wada: bolący kręgosłup i odciski na wewnętrznych stronach dłoni (które mogą zniknąć kilka tygodni po zaprzestaniu stosowania tej metody). 

Osobiście zdecydowałam się na ostatni sposób.

3. Kiedy już jesteśmy poza domem wraz z pełną kolekcją potomstwa, należy cieszyć się każdym dniem, dopóki dzieci nie staną się samobieżne. Moment, w którym okazuje się, że są już na tyle duże, by chcieć korzystać z własnych nóg, to moment nadejście chaosu. Nikt bowiem nie powiedział, że bliźnięta będą biec w tym samym kierunku. Sytuacje, w których jedno włazi na ślizgawkę pod prąd, a drugie biegnie w stronę jezdni, to taki chleb powszedni. Pomaga wychodzenie na spacery z co najmniej jednym dodatkowym dorosłym. Tak czy siak, porządna porcja ruchu dla rodzica zostaje zapewniona.

4. Nieco skomplikowane staje się chodzenie do sklepów. Pchanie jednocześnie dwóch wózków: tego z dziećmi i tego z zakupami, zawsze wydawało mi się zbyt zaawansowane. Zawsze decyduję się zatem tylko na ręczny koszyk. Wadą tego rozwiązania jest oczywiście to, że trudno w ten sposób zrobić większe zakupy czy chociażby kupić zgrzewkę dwunastu rolek papieru toaletowego. Rozwiązanie: do sklepu wybierać się w towarzystwie drugiej dorosłej osoby.

Zalety

1. Z bliźniakami bywa ciężko. Ale wbrew pozorom bywają sytuacje, w których z dwójką jest łatwiej niż z pojedynczą sztuką. Nadchodzi bowiem taki magiczny moment, w którym dzieciaki zaczynają się ze sobą bawić. Może to być wspólne układanie klocków, wzajemne wożenie się w dziecięcym autku, naśladowanie wydawanych odgłosów. U mnie ta chwila nadeszła, zanim maluchy ukończyły rok. Teraz są już w stanie całkiem dobrze zająć się wspólną zabawą. Oczywiście nadal trzeba mieć na nie oko, zwłaszcza że taka radosna dwójeczka wpada na różnej maści złe pomysły, ale posiedzenie w kącie pokoju z książką jest już jak najbardziej możliwe. Żeby nie było - zanim zostałam matką bliźniaków, miałam już jedną pociechę, więc posiadam materiał porównawczy.

2. Nie mam fioła na punkcie tego, żeby moje maluchy były na tym etapie życia super empatyczne czy koniecznie zawsze dzieliły się swoimi zabawkami, ale miło jest słyszeć, że jednak to robią i to same z siebie. Reagują też na płacz innych dzieci, próbują pocieszać (co ciekawe, jeśli jest to możliwe, starają się tego dokonać przynosząc płaczącemu dostępne jedzenie, np. kawałki owoców). Oczywiście zdarzają się kłótnie o zabawki, nigdy nie jest przecież idealnie.

3. Poranki z bliźniakami są w moim przypadku o wiele przyjemniejsze niż te z jedynaczką. Po przebudzeniu dzieciaki zamiast wpadać w płacz „gadają” ze sobą. Często budzi mnie wesoły śmiech. Wstawanie o świcie zawsze jest bolesne, ale jeśli już mam wybierać, to wolę, kiedy przyczyną są odgłosy radości niż płacz lub rozpaczliwie wołanie.

4. No i jeszcze coś - jeśli masz już bliźniaki, to żadna wścibska, ale oczywiście bardzo dobrze życząca osoba nie zapyta Cię: „To kiedy kolejne?”. A jeśli nawet, to żartem.

___________________
P.S. Domyślam się, że każda para bliźniąt jest inna. Żeby nie było, że reklamuję, a ktoś się skusi i rozczaruje.


poniedziałek, 9 listopada 2015

Koszmar dzieciństwa, czyli upadek Muru Berlińskiego

Dwadzieścia sześć lat temu byłam przestraszonym dzieckiem. Chyba po raz pierwszy w życiu naprawdę się bałam. Najgorsze były wieczory. Ze strachem czekałam na koniec dobranocki, kiedy to dorośli zbierali się wokół telewizora. Oglądali wiadomości, komentując prezentowane na ekranie informacje.

Wiedziałam, że dzieje się coś ważnego i że ma to związek z Niemcami. Bałam się Niemców. Nikt mnie tego nie uczył, to musiało przyjść samo. Wojna nie była dla mnie bardzo odległą historią: była przecież czymś, co przeżyło wiele otaczających mnie na co dzień osób. Fraza "za okupacji", słyszana z ust babci była czymś doskonale znanym. W umyśle małego dziecka powstał znak równości między naszymi zachodnimi sąsiadami, a złem. To oczywiście minęło, można nawet powiedzieć, że zmieniło się o 180 stopni - dziesięć lat później wręcz uwielbiałam Niemcy. Celem mojego pierwszego zagranicznego wyjazdu była Kolonia i spodobało mi się tam tak bardzo, że wracałam kilkakrotnie. A kiedy przyszło mi do głowy, żeby starać się o wyjazd na Erasmusa, jakoś od razu założyłam, że moim celem będą Niemcy.

Ale to było później. Jesienią 1989 roku byłam przerażonym dzieckiem. Z tego, co słyszałam w telewizji niewiele rozumiałam, ale bałam się zadawać pytania dorosłym. Bałam się, że odpowiedzią będzie wieść o zbliżającej się wojnie. A kiedy usłyszałam komentarz dziadka: "tym razem Niemcy sobie poradzą, mają za sobą wszystkich, lekarzy i tak dalej" byłam już pewna zbliżającej się zagłady.

Nie chciałam o niczym wiedzieć. Wieczorem chowałam się pod łóżeczkiem mojego kilkutygodniowego braciszka i śpiewałam piosenki, byle tylko zagłuszyć głos z telewizora. Potem obserwowałam rodziców. Z ich twarzy mogłam wyczytać, że dzieje się coś ważnego. To zdawało się potwierdzać moje lęki: wszak wojna to ważny temat.

Zastanawiałam się, jak to się odbędzie. Czy pewnego dnia do naszego miasteczka wtargną uzbrojeni żołnierze, czy będą strzelać do ludzi? Czy będę wtedy w domu, z rodzicami? Co będzie z braciszkiem?

Nie wiem, kiedy przestałam się bać, ale wspomnienie mnie samej leżącej pod łóżkiem, towarzyszy mi do dziś. Dopiero wiele lat po tamtych wydarzeniach dodałam do siebie kilka faktów i okoliczności i zrozumiałam, że wydarzeniem, które napawało mnie tak wielkim lękiem, być może pierwszym w moim życiu, było zburzenie Muru Berlińskiego nocą z 9 na 10 listopada 1989 roku.

____________________

Wniosek z tego jest taki: zamiast się bać, lepiej zapytać. :)

poniedziałek, 2 listopada 2015

Lektury października, czyli czas na podsumowanie

Zaczął się listopad, a ja korzystając z przejawów silnej woli postanowiłam dokonać kolejnego czytelniczego podsumowania. Jeśli chcecie podejrzeć, co Agata czytała w październiku, co jej się podobało, a przy czym zmarnowała czas - zapraszam.


Miesiąc rozpoczęłam Sprawą G - kryminałem Håkana Nessera, kończącym serię o komisarzu Van Veeterenie. Będzie mi brakować bohaterów tych kryminałów - z każdym kolejnym tomem zżywałam się z nimi coraz bardziej, choć początkowo nic tego nie zapowiadało - moim zdaniem seria zaczyna się tak sobie, ale wraz z każdą kolejną częścią naprawdę się rozkręca.

To nie jedyne pożegnanie października. Przesłuchałam trzy ostatnie tomy Oka jelenia Andrzeja Pilipiuka. Pod koniec byłam już tak wciągnięta, że dosłownie z radością rzucałam się na czynności takie jak opróżnianie i zapełnianie zmywarki, a w końcu w czytelniczym szale ulepiłam kopytka z kilku kilogramów ziemniaków. Wszystko ze słuchawkami na uszach.  Wrażenia z serii - jak najbardziej pozytywne. Po miesiącach zastanawiania się nad tym, jak też autor rozwikła losy bohaterów, muszę przyznać, że udało mu się mnie zaskoczyć. Podsumowując: Oko jelenia nie stanie się serią mojego życia, ale te książki wciągały, były najeżone różnymi historycznymi ciekawostkami i świetnie nadawały się do poznawania właśnie w formie audiobooka. Co prawda wolałabym, żeby autor w nieco mniejszym stopniu przemycał w narracji swoje poglądy, ale nie można mieć wszystkiego.

Dość o pożegnaniach, przejdźmy do powitań. Wzięłam się w końcu za Henninga Mankella. Mordercę bez twarzy czytało się dobrze, a ja po raz kolejny stwierdziłam, że skandynawska policja ma w sobie to „coś”.

Po miesiącach polowania na promocję, udało mi się wreszcie kupić kilka książek Philipa Kerra. Kryminały, których akcja osadzona jest w III Rzeszy - to brzmiało intrygująco. W październiku przeczytałam trzy tomy serii (Marcowe fiołki, Blady przestępca i Niemieckie requiem) i na pewno sięgnę po kolejne. Sposób prowadzenia akcji w tych książkach ma w sobie coś, co nie do końca mi pasuje, poza tym postać głównego bohatera trochę mnie nie przekonuje. Jednak czasy, w których dzieją się przedstawiane wydarzenia, klimat faszystowskich Niemiec nadają tym powieściom ciekawego rysu.

Temat faszyzmu pojawił się również w książce On wrócił autorstwa Timura Vermesa. Muszę przyznać, że miałam lekkie opory przed humorystyczną powieścią, której głównym bohaterem jest Adolf Hitler. Cz
ytać powieść, choćby i fikcję literacką, o zbrodniarzu, wybuchając przy tym śmiechem? Spróbowałam. Książka była rzeczywiście zabawna, choć na swój sposób również przerażająca. W warstwie wizualnej wzrok przykuwa z pewnością okładka.

Nasłuchawszy się zewsząd ochów i achów na temat książek Katarzyny Bondy, sięgnęłam po Sprawę Niny Frank. Bardzo interesujący kryminał, zachęcający do tego, by sięgnąć po kolejne części, choć zakończenia wolałabym chyba nie czytać. Nie wiem też czemu podczas lektury od czasu przypominał mi się serial Złotopolscy.

Więcej krwi Jo Nesbø czytało się miło, ale to jedna z tych książek, z których spokojnie można zrezygnować. Muszę chyba zacząć się przyzwyczajać do myśli, że ten autor potrafi mnie zauroczyć tylko tymi książkami, w których występuje Harry Hole.

Nie zachwyciła mnie również Zagadka Kuby Rozpruwacza Andrzeja Pilipiuka, choć opowiadanie o tym, jak w wyniku wybuchu w Czarnobylu powstał zaczyn posiadający świadomość, samo w sobie zasługuje na sporo gwiazdek. Choćby za odjechany pomysł.

Wzruszyłam się Chatą wuja Toma. Książka jest oczywiście napisana w sposób tak sentymentalny i pretensjonalny, że gdyby powstała współcześnie, prawdopodobnie odłożyłabym ją na półkę po przeczytaniu pierwszych stron, bez względu na temat. Moja czytelnicza świadomość jakimś cudem jednak przefiltrowała jej język przez dzielące mnie od jej powstania 150 lat i pod koniec prawie się popłakałam. 

Temat konfliktów rasowych w USA należy do stałego repertuaru moich czytelniczych wyborów, więc po Ku Klux Klan. Tu mieszka miłość autorstwa Katarzyny Surmiak - Domańskiej sięgnęłam bardzo chętnie. Było warto - to świetny reportaż, napisany przez kobietę, która uczestniczyła w wiecu organizowanym przez jeden z odłamów Ku Klux Klanu, rozmawiała z wieloma członkami i sympatykami organizacji, jak również jej wrogami. Opisy rozmów, które prowadziła, przeplatane są historią Afroamerykanów w Stanach Zjednoczonych, dziejami kolejnych odsłon klanu i obrazami zmieniającej się świadomości obywateli USA. Warto.

Grecja. Gorzkie pomarańcze Dionisiosa Sturisa to reportaż przybliżający nam zmagającą się z kryzysem gospodarczym Grecję. Bardzo dobra, konkretna książka, zza której wyłania się kraj szarpany problemami nieco bardziej złożonymi niż chciałyby to widzieć media. Przy okazji: nie miałam pojęcia o masowym wywożeniu greckich dzieci do komunistycznej Polski i chętnie dowiem się o tym czegoś więcej. Jeśli ktoś może podrzucić jakieś tytuły, to poproszę.

Czasy secondhand. Koniec czerwonego człowieka Swietłany Aleksijewicz przeleżały na moim Kindle’u kilka miesięcy. Ostateczną motywacją do przeczytania był oczywiście Nobel dla autorki. Wrażenia mam podobne jak w przypadku czytanej dwa lata temu Czarnobylskiej modlitwy - mocna, niekoniecznie przyjemna, warta przeczytania, ważna książka. 

Dobrym pomysłem było sięgnięcie po Dworzec w Monachium Stanisława Dygata. Uwielbiałam jego książki kilkanaście lat temu, w czasach, kiedy byłam stałą klientką bukinistów przy krakowskim dworcu. Wygrzebywałam wtedy powieści Dygata spośród stert innych, pożółkłych i sczytanych książek. Lubiłam ich refleksyjny klimat, język. Lektura Dworca była trochę taką literacką wycieczką w przeszłość.

Podobało mi się Pokolenie Ikea Piotra C. Mamo, jeśli czytasz tę notkę, to nie sugeruj się akurat tą opinią. A tak serio: to raczej nie jest ten rodzaj literatury, którą chciałabym czytać na co dzień. Świat przedstawiony w powieści to nie jest świat, w istnienie którego chcę wierzyć. Jako karykatura Mordoru i okolic wydała mi się zabawna, straszna i obrzydliwa. Ale mniej więcej tego oczekiwałam, więc czuję się usatysfakcjonowana.

Death of a Cupcake Queen miało mi zapewnić dobry skok w jesień. Mam taką teorię, zgodnie z którą w chłodne pory roku należy przeczytać trochę litertury niższych lotów - takiej, w której ludzie się zakochują i wszystko cudownie się kończy. Mogą być to też tzw. cozy mysteries, czyli ciepłe, zabawne książki, w których np. w piekarni czy sklepie ze świeczkami (tak, czytałam taką książkę) dochodzi do morderstwa, a główny bohater, przeważnie płci żeńskiej, szybciej niż policja odkrywa tożsamość przestępcy. Death of a Cupcake Queen było jednak tak fatalnym wyborem, że na pewien czas mam dość tego typu książek. Literatura nie musi być ambitna, ale motyw z odkryciem zabójcy dzięki aplikacji na iPada, umożliwiającej sprawdzenie, jak dany człowiek będzie wyglądał za 20 lat, to za dużo nawet dla mnie. Picie alkoholu przez matkę i policjanta na imprezie kończącej naukę w szkole średniej też jakoś nie powala realizmem, zwłaszcza biorąc pod uwagę, że akcja miała miejsce w USA.
Na koniec zostawiłam sobie najpiękniejszą książkę tego miesiąca. The Glassblower Petry Durst-Benning to powieść, o której nawet nie potrafię powiedzieć, czy jest dobra, czy zła. Nawet mnie to za bardzo nie obchodzi. Czytałam ją jak zaczarowana, przez trzy dni szukając wszelkich dostępnych pretekstów do tego, by przeczytać kilka kolejnych stron. Martwiłam się o bohaterów, odwracałam wzrok, kiedy działo się coś złego. Zachwycałam się klimatem kupieckiej Turyngii z końca XIX wieku, niemiecką zimą i uczuciami bohaterów. I te bombki choinkowe, produkowane przez trzy tak różne od siebie siostry, ręcznie malowane, zachwycające nawet za pośrednictwem opisujących je słów. Po przeczytaniu ostatniej strony wiedziałam, że chcę jeszcze - i na szczęście więcej dostanę, bowiem powieść ma dwa kolejne tomy. Ale zanim zdążyłam po nie sięgnąć, skończył się październik.