poniedziałek, 31 sierpnia 2015

Tęsknota, czyli czego brakuje mi w Kalifornii

Od dwóch tygodni z kawałkiem jestem znów w Kalifornii. I wiecie co? Chyba zaczynam tęsknić. Za Polską, za Europą. Nie ma tragedii - lubię tu być, to miejsce ma wiele zalet i wiem, że gdy kiedyś je opuszczę, będzie mi porządnie szkoda. Ale pewnych rzeczy zwyczajnie mi tutaj brak. A wśród nich są:

Spacery
To nie jest tak, że w Kalifornii nie da się pójść na spacer. Wręcz przeciwnie - w promieniu pół godziny jazdy od miejsca, w którym mieszkam, aż roi się od cudownych parków, tras spacerowych, często wijących się wśród półdzikiej przyrody. Haczyk tkwi w samochodzie, bez którego w w te wszystkie miejsca po prostu się nie dostanę. Nie jest to jakiś wielki problem, ale wolałabym móc wyjść na pobliski przystanek i podjechać w upatrzone miejsce autobusem, czytając coś po drodze albo po prostu wyłączając na trochę myślenie o czymkolwiek. 
Kompletnie też nie wyobrażam sobie tutaj „miejskich spacerów” - takiego kilkugodzinnego łażenia po ulicach, z mijaniem sklepów, kościołów czy cmentarzy. Takie coś można zrobić np. w San Francisco, ale ja tam nie mieszkam.
Drogi czytelniku i czytelniczko - jeśli zastanawiacie się czy naprawdę tęsknię za komunikacją miejską składającą się z zapchanych do granic możliwości pojazdów z aromatem przetrawionych śniadań, alkoholu, potu i perfum unoszącym się wokół głów pasażerów - odpowiedź brzmi TAK.

Niektóre owoce
Lubię wszechobecne tu awokado, ale nie zastąpi mi ono porzeczek czy wiśni. Nie wiem dokładnie jak jest z tymi pierwszymi, ale jeśli chodzi o wiśnie, to widziałam je tu zaledwie kilka razy i to w dość mikrym wydaniu. Czytałam gdzieś, że nie są tak wytrzymałe jak czereśnie i w związku z tym nie stanowią zbyt atrakcyjnego towaru dla potencjalnych sprzedawców. Z drugiej jednak strony truskawki, jeżyny czy maliny mam dostępne właściwie przez cały rok.

Śnieg
Lubię ciepło, ale coraz bardziej mi przeszkadza, że od kilku lat białą zimę oglądam tylko na zdjęciach. Nie ma nic bardziej przytulnego niż ciepły koc, kubek z grzańcem w dłoniach i noc przyprószona śniegiem za oknem. Tak, wiem - mogę zimą pojechać do Tahoe albo w inne miejsce położone wśród gór, w którym śnieg rzeczywiście pada. Ale to nie o to chodzi. Tęsknię za tym pierwszym porankiem zimy, kiedy wstaje się z łóżka i odkrywa za szybą biały świat.

Deszcz
Brzmi głupio? Wyobraź sobie, że deszcz widzisz kilka razy do roku. I to nie jest tak, że jako osoba lubiąca słońce masz po prostu problem z głowy. Kalifornia od kilku lat zmaga się z bardzo poważnym problemem suszy. Mamy nałożone ograniczenia jeśli chodzi o zużycie wody, za nieprzestrzeganie których nakładane są wysokie kary. Ogródki moich znajomych są często wyschnięte na wiór, a spacer wśród traw to niekiedy spacer wśród wysuszonych badyli. Moja czteroletnia córka na widok choćby malutkiej kałuży (zazwyczaj nie będącej skutkiem opadów atmosferycznych) cieszy się i przeżywa.

Rodzina i znajomi
Za granicą poznałam mnóstwo świetnych, wartościowych ludzi, ale jednocześnie wciąż tęsknię do tych, których zostawiłam. Niesamowite dla mnie jest to, że mimo upływu lat wiem, że mogę przylecieć do Polski i spotykać się z tymi samymi ludźmi, z którymi piłam piwo dziesięć lat temu. Wśród dawnych znajomych więcej jest też takich, którzy znają mnie lepiej, dokładniej. Stąd jeśli chodzi o to, co u mnie aktualnie słychać, często lepiej poinformowani są moi znajomi z Polski niż kalifornijscy przyjaciele. Ktoś powiedział mi kiedyś, że najsilniejsze znajomości zawieramy przed ukończeniem studiów. Dopuszczam wyjątki, ale myślę, że jednak coś w tym jest.

Pieczywo
Brak dobrego pieczywa nie spędza mi snu z powiek, bo do chlebożerców nie należę. Ale nie da się ukryć, że nigdzie nie jadłam tak dobrego chleba jak w Polsce. Tęsknię natomiast za lubelskimi cebularzami - takimi zwykłymi, albo posmarowanymi cienką warstwą masła, albo na ciepło z keczupem. Mamo, tato, jak przylecę w przyszłym roku, to poproszę więcej cebularzy :)

Grzane wino
Wiem, mogę je sobie zrobić sama. Być może w tym roku rzeczywiście tak się to skończy. Ale wino podgrzane w kuchni nie zastąpi mi tego wypitego na jarmarku bożonarodzeniowym w zimny dzień. Tak przy okazji - jeśli traficie gdzieś w Europie na niemieckiego grzańca o smaku jagodowym (czy tam borówkowym, jak chcą krakowianie), to nie zastanawiajcie się, tylko pijcie. Miałam z nim do czynienia kilka lat temu w Zurychu, rewelacja. Oczywiście dla tych, którzy lubią takie rzeczy.

Pizza z oscypkiem i żurawiną
Mój obowiązkowy punkt programu podczas każdej wizyty w Krakowie. Niektórzy pukają mi się w czoło, ale uwierzcie - to jest ten smak, którego mi brakuje. 

Bezpieczeństwo
W ciągu trzech lat spędzonych w Kalifornii sporo nad tym myślałam. Doskonale zdaję sobie sprawę, że w wielu okolicznych domach znajduje się broń. Co jakiś czas słyszę o jakimś incydencie ze strzelaniem w tle. Z drugiej strony znam całkiem sporo osób, które w Polsce były co najmniej świadkami napaści np. z nożem w ręku. W kwestii prawa do posiadania broni waham się od lat, choć oczywiście wolałabym żeby w domach, które odwiedzają moje dzieci, pistoletów nie było. Nie mam natomiast wątpliwości jeśli chodzi o trzęsienia ziemi - jakoś mnie do nich nie ciągnie. Uwierzcie, leżenie na stole operacyjnym staje się jeszcze mniej komfortowe w chwili, gdy przychodzi Wam na myśl, że oto nagle ziemia może zacząć się ruszać, a wraz z nią budynek szpitala (leżałam, zdaje się, na drugim piętrze, wyżej bardziej trzęsie). Uprzedzając pytania: obyło się bez takich rewelacji. Ale faktem jest, że odkąd tu mieszkam, kalifornijska ziemia zatrzęsła się już kilka razy.

Brak różnic w czasie

Od 3 lat żyję w dwóch strefach czasowych jednocześnie. Wstaję rano, ale jednocześnie jakby po południu, bo przecież w Polsce jest już jakaś szesnasta czy siedemnasta. Jeśli chcę zadzwonić do rodziców na Skype, wiem, że muszę to zrobić najpóźniej koło południa, bo później będą już spali. Na początku, kiedy nikogo tu jeszcze nie znałam, z obawą czekałam na godzinę piętnastą. To by taki moment, kiedy Internet zdawał się zamierać. Moi europejscy znajomi szli spać i było trochę tak, jakbym zostawała całkiem sama. Teraz jest już inaczej, w Kalifornii znam mnóstwo ludzi. Ale bez uwzględniania czasu w Polsce żyć się nie da - czasem trzeba się skontaktować z jakimś bankiem czy urzędem. 

__________________________
Mniej więcej tyle. Niby mało. Ale jednocześnie - jakoś tak dużo.

środa, 26 sierpnia 2015

Bo na rozważania o Bożym Narodzeniu nigdy nie jest za wcześnie!

Siedzę sobie w tej Kalifornii i wyobrażam sobie polski sierpień. Końcówka wakacji, dni nagle nieco krótsze, chłodniejsze wieczory. Kiedy byłam dzieckiem, z późnym sierpniem kojarzyło mi się ostrzeganie babci przed wieczornymi zabawami w piaskownicy: bo to już nie takie lato, piasek zimny, można się przeziębić.

Siedzę sobie w tej Kalifornii, jest wieczór. Za mną i przede mną kolejny piękny, letni dzień, pozbawiony ryzyka deszczu czy pochmurnej aury. Minie jeszcze sporo czasu, zanim założę kurtkę. Niecałe trzy lata temu robiłam sobie zdjęcie przy choince na Santana Row w San Jose - miałam na sobie krótką sukienkę bez rękawów. To miało być moje pierwsze Boże Narodzenie bez żadnych nadziei na śnieg. W tym roku czekam na trzecie.

Smętnie mi trochę, kiedy o tym myślę i uwierzcie - to naprawdę nie jest takie całkiem od czapy. Ja wiem, że do świąt zostały jeszcze cztery miesiące. Ale wiem też, że już pod koniec września pierwsze sklepy zaczną ozdabiać swoje wnętrza bożonarodzeniowymi dekoracjami. Serio serio. Pierwszy raz zauważyłam to dwa lata temu. Mieliśmy wtedy akurat gościa, w związku z czym sporo jeździłam po centrach handlowych. Przyznaję, że na widok choinek w Macy’s we wrześniu trochę mi opadła szczęka. Rok później postanowiłam wykorzystać to dziwactwo i dać córce trochę radości - specjalnie zaprowadziłam ją w to samo miejsce, żeby pokazać jej świąteczne ozdoby. Nawet kupiłam dwa kubki z Mikołajem. Tak, we wrześniu. Owszem, to jest już pewne ekstremum - wiele miejsc zaczyna wczuwać się w klimat Bożego Narodzenia nieco później. Ale te ekstrema też występują. I pewnie miałyby miejsce częściej, gdyby nie to, że między latem a 25 grudnia jest jeszcze Halloween.

Przedwcześnie obecne w sklepach święta nigdy mi nie przeszkadzały. Lubię klimat Bożego Narodzenia, to były zawsze moje ulubione święta i kompletnie mi nie przeszkadza, jeśli jest ich wszędzie pełno od początku listopada. Kiedy mieszkałam w Szwajcarii, nawet czekałam na te pierwsze objawy sklepowego szaleństwa. Pal licho piękne dekoracje i klimat! Z okazji zbliżających się świąt pojawiały się zimowe edycje czekolad, których kupowałam i zjadałam o wiele więcej, niż miałam odwagę komukolwiek powiedzieć. 

W Stanach z trudem przychodzi mi wczucie się w klimat świąt. Nieco pomaga w tym tutejszy zwyczaj kupowania i ubierania choinki już na początku grudnia. W tamtym roku złamałam się po raz pierwszy, drzewko stanęło w salonie kilka tygodni przed Wigilią i przyznaję, że trochę to pomogło, zwłaszcza, że zimę mieliśmy całkiem udaną, zdaje się, że do końca miesiąca zdarzały się dni z temperaturą bliską dwudziestu stopni (tak, Celsjusza).

Pomagają też świąteczne piosenki puszczane w radio i w sklepach. Tutaj wykazuje się więcej taktu, zdaje się, że naprawdę gęsto robi się od nich jakoś w okolicach Święta Dziękczynienia. Ale jak się tak głębiej zastanowić, to jazda samochodem wśród zalanych słońcem ulic z „O, Holy Night” lecącym z głośnika też jest nieco dziwna.

No właśnie - są choinki, są dekoracje, są kolędy, nawet pogoda dopisuje, choć w trochę inny sposób niż by się chciało, nie ma za to grzanego wina. Można oczywiście samemu podgrzać jakieś słodkie wino i doprawić przyprawami, ale w porównaniu z takim aromatycznym płynem wlewanym w siebie na bożonarodzeniowym jarmarku w Europie, to zdecydowanie nie to samo. 

I to jest ten moment, w którym uświadomiłam sobie, że niby narzekam, że jest inaczej, że za wcześnie i w ogóle, a tymczasem sama w najlepsze siedzę przed komputerem w ten piękny sierpniowy wieczór i od piętnastu minut piszę o Bożym Narodzeniu. Wyprzedziłam Amerykę.

Czas na trochę lata, idę po Mai Tai. Bożonarodzeniowa świeczka o zapachu pieczonych jabłek jest już na stole. Ale słowo daję, kupiłam ją w ubiegłym roku!

niedziela, 23 sierpnia 2015

O perkusji, gitarze i naprawdę dobrych ciastkach

Siedziałam sobie spokojnie z dziećmi u Moniki, ot, takie typowe spotkanie: kawa czy herbata i pogawędki, pomiędzy czujnymi spojrzeniami rzucanymi w kierunku grupki dzieci. Ni stąd ni zowąd poczułam nadciągające uczucie paniki: jak ja się tu w ogóle znalazłam? Pamiętałam dobrze początek wizyty, ba - potrafiłam przywołać wspomnienie dzwonienia do drzwi, ale kiedy próbowałam się cofnąć choćby o dziesięć minut, miałam w głowie czarną dziurę. A przecież musiałam tu jakoś przyjechać, gdzieś zaparkować… 

I nagle mnie olśniło. Przecież jestem w Dublinie, a tu samochodem nie jeżdżę. Owszem, ściągnęliśmy promem naszą Hondzię, ale stoi teraz bezpiecznie na strzeżonym parkingu, czekając na moment, gdy będzie potrzebna. 

Wielu okazji już mieć nie będzie. Jeszcze kilka dni i wracamy, uświadomiłam sobie nagle. Może branie ze sobą auta było jednak błędem? Prawie z niego nie korzystamy, a jego transport do Kalifornii znów zajmie co najmniej miesiąc, nie mówiąc już o kosztach. Jak będziemy sobie radzić przez ten czas? Kłopoty zaczną się od razu, przecież musimy się dostać jakoś z lotniska do domu…

W ogóle będzie niezłe zamieszanie. Trzeba się w końcu wziąć w garść, spakować walizki i nie czekać na ostatnią chwilę. Próbowałam rozmawiać o tym z D., ale jak na złość te ostatnie dni spędzone w Europie miał wypełnione różnymi zajęciami: a to musiał być w pracy dłużej niż zwykle, a to przypominały mu się jakieś bardzo ważne zakupy, których wolał dokonać sam, nie ciągnąc ze sobą kobiety i dzieci. Trochę mnie to martwiło, osobiście wierzę w to, że na zakupy powinno się chodzić razem, wtedy ma miejsce coś w rodzaju wzajemnej kontroli rozsądku. W pojedynkę ryzyko kupowania niepotrzebnych rzeczy wzrasta.

Potwierdziło się to tego wieczoru. D. wrócił do domu dość późno, obładowany jakimiś wielkimi pakunkami przypominającymi garnki. Co on wyprawia, myślałam niespokojnie, przecież mamy w domu komplet garnków, używamy ich od lat i na pewno nie potrzebujemy nowych.
- Perkusja - wyjaśnił D. Z dumą. - Zawsze chciałem się nauczyć grać, a tutaj taki sprzęt kosztuje o wiele mniej, więc pomyślałem, że warto kupić.
- A jak ty zamierzasz to przewieźć do Kalifornii? - zapytałam kąśliwie, pomijając milczeniem resztę pretensji. Perkusja w ogóle nie była nam potrzebna, a nawet, jeśli w Irlandii kosztowała mniej niż gdzie indziej, to i tak nie była to raczej niska kwota.
- Nie martw się, rozmotuję i wszystko zmieści się do walizek - uspokajał mnie małżonek. Wzruszyłam ramionami. Fakt, w pakowaniu był niezły, radośnie pozwalałam mu zajmować się tym tematem przy okazji wszelkich wyjazdów. Pakował sprawnie i elegancko.

Następnego dnia przeglądałam zgromadzone przez nas przedmioty, próbując w jakiś sposób posunąć temat przygotowywania się do wyjazdu. Mój wzrok spoczął na dwóch butelkach - w jednej było wino czerwone, w drugiej białe musujące. Zastanawiałam się, co z nimi zrobić. Wolałam je zabrać ze sobą do Stanów, ze względu na pakowanie i lot o szóstej rano i tak czekała nas bezsenna noc, urozmaicanie jej wypijaniem zbyt dużej ilości alkoholu raczej nie było dobrym pomysłem. A może powinniśmy je zostawić naszym gospodarzom? Mieszkaliśmy tu kątem u znajomych rodziny, takie starsze małżeństwo. Przemili ludzie, nie wtrącali się nam do niczego, czasem tylko próbowali trochę rozmawiać.

Rozmyślania przerwało mi wejście D.
- Gitara - wyjaśnił, ustawiając z sapnięciem na podłodze pakunek o nieregularnym kształcie. - I kilka drobiazgów do niej.
- Przecież masz już gitarę - jęknęłam.
- No mam, ale nie taką. Chciałem mieć akustyczną. Nie martw się, wszystko na pewno zmieści się do walizek. Poza tym popatrz, kupiłem też coś dla ciebie, ciastka…

Do pokoju wszedł nasz gospodarz.
- Tak pomyślałem, że dotrzymam wam trochę towarzystwa - rzekł, siadając przy stole. - Wiecie, tak mi się przypomniało, mam takiego znajomego, on był kiedyś premierem Danii…
- Czy mógłbyś proszę zabrać tę cholerną gitarę i tę pieprzoną perkusję i oddać je do sklepu?! - wrzasnęłam, nie zważając na naszego gościa. - Dość mam tych wariactw, nie potrzebujemy ani perkusji, ani gitary, miejsce to wszystko tylko zajmuje!
- To naprawdę dobre ciastka - stwierdził gospodarz, zaglądając do jednej z toreb, które przyniósł D. - Proszę spróbować, zwłaszcza polecam te z różowym…
- Mogę oddać - rzekł markotnie D. - Ale naprawdę, okazja była, poza tym pomyślałam, że może dzieci by się chciały uczyć grać…
- ZABIERZ TO Z MOICH OCZU! - darłam się.

Nagle drzwi się otworzyły i ukazała się w nich żona naszego gospodarza, z Natalką na rękach.
- Proszę pani - powiedziała do mnie wzburzona - Proszę się nad sobą zastanowić! Perkusji pani mężowi żałuje? Co za podła kobieta, jak tak się pani odnosi do małżonka, to ja rekwiruję sukienki pani córek. Mogą jechać w workach! 
Spojrzałam na Natalkę. Faktycznie, ubrana była w żółty worek, taki z otworem na głowę. 


No i mniej więcej wtedy się obudziłam. Nie ma to jak dobrze rozpoczęta niedziela.

piątek, 21 sierpnia 2015

Nie tak miało być

To nie tak miało być.

Jesteś dzieckiem, najpewniej kochanym przez rodziców, przez wiele lat w jakiś sposób przynajmniej częściowo odseparowanym od okrucieństw świata. W telewizji ogląda się bajki i edukacyjne programy dla dzieci. Nie trzeba gotować posiłków, które się spożywa. Mnóstwo czasu upływa na zabawie. Masz hobby, które aktywnie uprawiasz: nie musi być bardzo ambitne. Dzieci lubią różne rzeczy, niektóre czytają książki, inne grają w komputerowe gry. Są jeszcze zabawy na podwórku, zbieranie pocztówek. Przebieranie się za księżniczki i superbohaterów.

Dzieciństwo to przeważnie piękny czas. Oczywiście nie jest pozbawione problemów: nawet w najlepszej rodzinie zdarzają się konflikty, nierozerwalnie związane ze światem dorosłych. Rodzice mogą popaść w kłopoty finansowe. Albo podjąć decyzję o wyjeździe z dotychczasowego miejsca zamieszkania, co dla dziecka oznacza wyrwanie z jego świata i konieczność zakorzeniania się w nowym miejscu, poznawanie nowych dzieci, wtapianie się w inne środowisko, a może nawet kulturę czy język. Możesz nie dogadywać się z rówieśnikami: czasem tak bywa, też to przerabiałam. Ale jesteś dzieckiem. Twoim zadaniem jest być szczęśliwym.

Jasne, że masz swoje obowiązki. Musisz pilnować porządku w swoim pokoju. Chodzić do przedszkola albo szkoły. Odrabiać lekcje. Słuchać się rodziców. Być może niejasno przeczuwasz, że wypełnianie niektórych z nich ma mieć wpływ na twoje późniejsze życie. Zwłaszcza jeśli chodzi o te związane z nauką. Rodzice zapewne nie raz i nie dwa mówili ci o tym, że powinieneś się starać o dobre stopnie, tak by skończyć szkołę, iść na studia i znaleźć dobrą pracę.  Czasami myślisz o tym swoim przyszłym życiu. Czujesz, że masz przed sobą wiele, całą masę spraw, których szczegóły na razie owiane są tajemnicą. Kariera? Małżeństwo, dzieci? Podróże? Przyszłość stoi przed tobą otworem.

To przerażające, jak łatwo jest zakończyć ludzkie życie. 

To jasne, że takie sprawy, jak ta, która zdarzyła się w Kamiennej Górze, w ogóle nie powinny mieć miejsca. Dzieci nie powinny umierać, nie powinny być zabijane. Dzieci powinny się bawić. Cieszyć życiem. Korzystać z tego bezpiecznego kokonu, który na pewien i tak ograniczony czas zapewnia im dzieciństwo.

Ja też zawijam się w kokon. Co jakiś czas udaje mi się skutecznie wmówić sobie, że świat z medialnych doniesień mnie nie dotyczy. Newsy takie jak ten o zabiciu dziesięcioletniej dziewczynki siekierą są jak rażeniem gromem.


Nie tak miało być. Chciałabym znów nie wiedzieć, że świat potrafi być okrutny. 

wtorek, 18 sierpnia 2015

Czytająca mama, czyli jak ja to właściwie robię...

Wśród pytań, które zadają mi znajomi, chyba najpopularniejszym jest „jak ty to właściwie robisz, że tyle czytasz?” No bo wiecie - trójka dzieci, poza dziećmi masa innych spraw, które trzeba ogarnąć, a tymczasem moje konto na Goodreads rośnie w siłę. Pisałam już kiedyś o tym, jak pogodzić czytanie z opieką nad małym dzieckiem. Teraz, po kilku latach, jako matka trzech córek, w tym dwóch bliźniaczych, gotowa jestem na nieco szersze potraktowanie tematu. Bo choć dzieci mi przybyło, nadal upieram się, że czytanie przy dzieciach jest możliwe. 

1. Kiedy dzieci były małe, czytałam podczas karmienia. Działa zarówno w przypadku piersi, jak i butelki. Nocą mi to wręcz pomagało - skupiałam się na treści książki i łatwiej znosiłam czas pobudki. Bywało, że czytałam na głos, albo nawet próbowałam podśpiewywać czytany tekst do jakiejś prostej melodii, tak by dziecko słyszało głos mamy. Uwaga techniczna: przy karmieniu można czytać zarówno książki papierowe, jak i e-booki, jednak z tymi drugimi jest prościej. Czytnik jest po prostu poręczniejszy, no i przewracanie stron sprawia o wiele mniej problemów.

2. Czytałam i nadal czytam na spacerach czy placach zabaw. Nie są to z pewnością długie kwadranse spędzone z książką, zwłaszcza odkąd wszystkie moje dzieci są dosyć kumate i nie mogę liczyć na długą drzemkę przy szumiącej fontannie (moje bliźniaki spędziły przy takiej fontannie niejedno popołudnie, a ja dzięki niej przeczytałam niejedną książkę). Znacznie częściej kończy się na pięciu minutach. Ale czytać przez pięć minut albo nie czytać wcale, to już spora różnica.

3. Czytam, kiedy dzieci śpią. Kto mnie zna, ten wie, że jestem nieprzejednana w kwestii porządku drzemek i snu dzieci. Kiedy tylko moje maluchy zaczęły mieć dłuższe drzemki w ciągu dnia, zaczęłam pilnować tego, by odbywały je w łóżeczkach, a nie np. w foteliku samochodowym (no bo jeździć w kółko przez dwie godziny, żeby tylko się wyspały, to trochę bez sensu). Unikam spotkań towarzyskich w czasie snu moich dzieci i uważam, że wszyscy na tym korzystają - ja mam chwilę dla siebie, dzieciaki odpoczywają, a znajomi nie muszą znosić moich pociech znajdujących się w stanie niewyspania (czyli wkurzonych). 

4. Słucham audiobooków. Przez długi czas broniłam się przed tą formą poznawania treści książek, w końcu uległam - bo jednak podczas samotnej jazdy samochodem, zmywania, składania prania albo spaceru z dzieckiem śpiącym w wózku fajnie jest robić coś jeszcze. Ponieważ jestem wielką fanką słowa pisanego, a podczas prowadzenia auta wolę skupiać się na drodze niż na wciągającej intrydze, do słuchania wybieram zazwyczaj książki lżejsze, ewentualnie reportaże (z jakiegoś powodu ich zawsze dobrze mi się słucha).

5. Jestem bałaganiarą. I niewiele z tym robię. No dobra, nie chcę od razu przedstawiać się w aż tak niekorzystnym świetle. Chodzi o to, że zazwyczaj mając do wyboru ścieranie kurzu bądź czytanie, wybiorę tę drugą czynność. Oczywiście do czasu, bo i za kurz trzeba się w końcu wziąć.

6. Czytam również wtedy, gdy jestem zmęczona. Coś wtedy muszę robić, a siedzenie i patrzenie przed siebie za bardzo mnie nie kręci, bywa więc, że sięgam wtedy po książkę. Zdarza się i tak, że wciągam się w fabułę i na jakiś czas zapominam o zmęczeniu.

7. Czytam czekając w kolejce, jadąc ruchomymi schodami, stojąc na przystanku i u fryzjerki, kiedy czekam po nakładaniu farby. Od czasu do czasu zdarza się, że jestem w którejś z powyższych sytuacji bez towarzystwa potomstwa (w przypadku fryzjera to właściwie jedyna wersja wydarzeń). Czytam w wannie. Zdradzę Wam sekret: to właśnie przez książki wolę wannę od prysznica. 
No dobra, ujmę sens tego punktu inaczej: czytam, a raczej podczytuję, kiedy się da. Choćby po kilka zdań.

8. Pogodziłam się z tym, że czytanie nie musi odbywać się w bardzo komfortowych warunkach (patrz punkt nr 7). Kanapa, dzienne światło, idealna cisza wokół i świadomość, że mamy (i to na pewno!) przed sobą godzinę wolnego czasu? Super, ale w ten sposób udaje się to raczej rzadko. Niemniej, kiedy już jest okazja, należy korzystać. 

9. Korzystam z dostępnych technologii. Tu kłania się punkt 4, a także temat czytników. Kiedyś akceptowałam wyłącznie książki papierowe. Właściwie do tej pory najbardziej lubię klasyczną formę czytania. Ale po kilku przeprowadzkach (w tym z kraju do kraju), różnych podróżach i zostaniu matką, doceniłam inne możliwości. Jeśli stoję w kolejce przy kasie, mając przed sobą pięć osób, to dużo łatwiej jest mi wyciągnąć z kieszeni telefon i odpalić aplikację Kindle, tak by szybko podczytać kilka kolejnych stron powieści. Z papierową książką byłoby to bardziej skomplikowane - sam proces wyciągania tomiszcza, otwierania go na konkretnej stronie, przekładania stron, a potem znów zamykania, zakładania, chowania - wszystko to sprawia, że raczej oleję temat i spędzę te kilka minut gapiąc się na innych klientów sklepu, albo czytając tytuły z okładek wystawionych przy kasach szmatławców. Nie wierzę w to, by e-booki wyparły papierowe książki. Myślę, że na świecie jest miejsce dla obu form. Ważne jest, by czytać. Jeśli dzięki istnieniu czytników możemy mieć prostszy dostęp do literatury, to czemu nie?

10. Wyszłam za faceta, który podobnie jak ja bardzo lubi czytać. Gdy dwoje dorosłych ludzi żyjących pod jednym dachem ma tak wspaniałe hobby, to nie ma mowy, żeby pozwolili mu zaniknąć. Dzieci czy nie, czytać nadal trzeba. To znaczy, o ile się lubi i chce.

_______________________________________________________________

A jak jest z tym wszystkim w praktyce? Różnie, choć prawie zawsze dobrze. Bywają gorsze dni, na przykład te przed wyjazdami, kiedy trzeba pozałatwiać tysiąc spraw i nawet słuchanie audiobooków nie do końca wychodzi. Albo te, gdy z różnych powodów coś nawala ze spaniem potomstwa. Może przyplątać się migrena. Albo zapalenie oczu. 



Kiedy patrzę na swoje konto na Goodreads, widzę, że w ubiegłym roku miałam taki okres, w którym czytałam może jedną czwartą tego, co zazwyczaj. Bliźniaki były wtedy małe, nie miały jeszcze regularnych drzemek, a ja wciąż byłam na etapie prób organizowania dnia tak, żeby miało to ręce i nogi. Bywa i tak. Ale przecież w tym wszystkim nie chodzi o ilość, tylko o sam fakt, że się udaje. Chociaż trochę.

Bo tak naprawdę poza samym hobby liczy się w tym wszystkim dla mnie również inna, nieco bardziej abstrakcyjna rzecz: daję radę robić coś, co strasznie lubię - i moje dzieci o tym wiedzą.  Cieszy mnie, że widzą, iż mam jakieś zainteresowania, którym poświęcam czas. Że widzą mnie czytającą i piszącą. To trochę tak, jakby dzięki temu miały pełniejszy obraz swojej mamy.

I żeby nie było - nie próbuję tu nikomu wmówić, że z tym czytaniem to takie proste, że wystarczy tylko chcieć itd. Czy chodzi o czytanie, czy o inne hobby, po pojawieniu się na świecie dzieci z czasem może zrobić się krucho. A nawet jeśli czas jest, to wygląda on zupełnie inaczej niż kiedyś: rytm dnia staje się poszarpany, a planowanie zajęć na kolejne godziny to przez pewien czas taka walka z wiatrakami. Kiedy byłam w ciąży po raz pierwszy, panicznie się bałam, że moje życie zmieni się tak bardzo, iż nie będę w stanie zajmować się rzeczami, które od zawsze kochałam. Miałam trochę racji - nie do wszystkich zainteresowań udało mi się wrócić. Ale moja prywatna misja „mama czyta” zaliczyła sukces. I mam z tego straszną frajdę.

sobota, 15 sierpnia 2015

Jak latać, czyli zestaw subiektywnych rad napisanych na jet lagu

Po ponad dwóch miesiącach spędzonych w Europie, naklikaniu masy notek (miałam natchnienie, sami rozumiecie), aktywnym przemieszczaniu się w towarzystwie jednej osoby dorosłej i trójki dzieci, powtarzającym się co kilka bądź kilkanaście dni szaleństwie pakowania, wróciłam do słonecznej Kalifornii. Mam za sobą pierwszą "jetlagową" noc, o dziwo przesuniętą w fazie tylko o dwie godziny. 

Ponieważ czas w podróży upływał mi powoli, pomyślałam o tym, jakimi złotymi radami odnośnie latania mogłabym się podzielić ze światem. Wszystko jest bardzo subiektywne i raczej nie spodoba się amatorom alkoholowych podróży.

1. Niezależnie od tego, jak dokładnie zaplanujesz sobie proces pakowania i jak precyzyjną listę przedmiotów do zabrania przygotujesz, przed wyjściem z domu czy hotelu i tak będziesz robić wszystko w oparach chaosu, w nadziei, że nie zapomniałeś czegoś ważnego (nie raz i nie dwa zdarzy się, że faktycznie zapomniałeś. Z listą wszystko może się zgadzać, ale kto powiedział, że lista była kompletna?)

2. Podczas lotu, zwłaszcza długiego nie pij alkoholu. Mniejsza z tym, czy serwowany jest za darmo, czy trzeba za niego dopłacać. Zapewne ilu ludzi, tyle reakcji, ale u mnie  alkohol wypity w podróży powoduje otępienie, które nie ma nic wspólnego z łatwiejszym zapadnięciem w sen. Pewnego razu, lecąc z San Francisco do Frankfurtu, postanowiłam przechytrzyć system i wypić tyle, żeby być zdolną tylko do snu. Obsługa chętnie serwowała darmowe wino, wypiłam go trochę za dużo, potem, już w nocy, proponowali koniak, którego wprawdzie nie lubię, ale celowo nie odmawiałam. Efekt był taki, że leciałam w ciemnym samolocie, wśród śpiących ludzi, nie mogąc zmrużyć oka, zbyt wstawiona, żeby skupić się na lekturze książki. Nigdy więcej. 
(Oczywiście jest duża szansa, że należysz do ludzi, którym alkohol w samolocie pomoże. Jeśli tak jest, potraktuj ten punkt i jego autorkę jako ciekawostkę przyrodniczą.)

3. Jeśli boisz się latać (ja się boję), oszczędź sobie nerwów i w miarę możliwości nie siadaj przy oknie. Ominie się trochę widoków, ale nerwy to też ważna sprawa. Choć dla widoku Grenlandii z góry warto raz wziąć się w garść i zerknąć za szybkę (patrz: zdjęcie).

4. Jeśli nadal się boisz - lataj sam albo z dzieckiem. Z moich doświadczeń wynika, że najgorzej na poziom stresu wpływają loty z kimś, komu możesz się pożalić jak bardzo się boisz, jak bardzo podejrzane wydają ci się wszelkie zmiany w odgłosach wydawanych przez silnik, jak bardzo martwisz się tym, że stewardessa ma niewyraźną minę, a samolot leci jakby trochę inaczej niż ostatnio. Jeśli lecisz sam, musisz się z tym wszystkim jakoś uporać i nie jest to takie najgorsze - może się boisz, ale brak ramienia do wypłakania się sprawia, że mniej się nakręcasz. Jeśli lecisz z dzieckiem, masz na głowie tyle innych spraw, że o strachu za bardzo nie myślisz, nawet jeśli czai się on gdzieś tam z tyłu głowy. 
A tak w ogóle - oczywiście, że wolę latać ze swoim facetem niż sama. Nie zmienia to jednak faktu, że przy nim bardziej się nakręcam i stresuję.

5. Samolotowe jedzenie może smakować mocno tak sobie, ale pamiętaj, że czas jego roznoszenia, spożywania i zbierania resztek przez obsługę to element, który wypełni ci część podróży (i tu przypominają mi się loty do Szwajcarii, kiedy to przeważnie siedziałam z tyłu, serwowanie żarcia zaś zaczynało się z przodu i przez dobre dwadzieścia minut zerkałam znad książki czy laptopa w kierunku przesuwającego się w moim kierunku wózka z niezmiennie wybrzmiewającym w myślach: „daleko jeszcze?”). 

6. Jeśli podobnie jak ja należysz do ludzi, którym zasypianie podczas lotu zupełnie nie wychodzi, miej ze sobą coś do czytania i słuchania. Nie zakładaj, że to pierwsze wystarczy. Możecie mi wierzyć czy nie, ale nawet wytrawny czytelnik potrafi dojść do etapu, w którym literki sklejają mu się przed oczami, a sen mimo to nie nadchodzi. Wtedy z pomocą przychodzą słuchawki z muzyką bądź audiobookiem.

7. Bierzcie sobie, ludzie, jakieś ciepłe ubranie do samolotu, nawet jeśli jest lato. Matko, jak ja wczoraj zmarzłam…

8. Jeśli jesteś szczęśliwym posiadaczem jednego z tych nowych telefonów, wyprodukowanych na przestrzeni ostatnich lat, nie wyruszaj w podróż lotniczą za granicę bez spinacza do papieru. Zaufajcie kobiecie, która kiedyś naprawdę potrzebowała dostępu do Internetu i która w obliczu braku spinacza nie była w stanie zmienić karty SIM w smartfonie. Ach, i chowajcie karty, których aktualnie nie używacie, w jakieś sensowne miejsce. Ja swoją właśnie gdzieś posiałam.

piątek, 7 sierpnia 2015

Prosto z pociągu. Opowieści podróżne

Lubię pociągi. Przez szereg lat korzystałam z nich regularnie. Zawdzięczam im masę wspomnień - raczej dobrych, choć nie zawsze. Na szczęście brakuje wśród nich takich koszmarnie złych. Poniżej - kilka ciekawszych.

1. Jestem studentką, jadę z Krakowa do rodziców na święta. Pociąg oczywiście jest zapchany do granic możliwości i tak naprawdę do ostatniej chwili nie jestem pewna, czy dam radę nim pojechać. W końcu udaje mi się klapnąć w przejściu, blisko ubikacji. Siedzimy tak razem, ja i mój plecak, niemal bez możliwości poruszenia się, o rozprostowaniu nóg już nawet nie wspominając, bo wokół roi się od innych studentów i ich plecaków. Jeżdżenie pociągiem w niewygodnych warunkach to dla mnie nie pierwszyzna, ale tym razem jest naprawdę znacznie gorzej niż zwykle. Nie wiem, jakim cudem bileterka daje radę się do nas przecisnąć, ale skoro już tego dokonała, niemal błagam ją o możliwość dokonania dopłaty do biletu pierwszej klasy (no bo tam powinno być trochę więcej miejsca, no nie?).
- Pewnie, kochanieńka - reaguje z entuzjazmem pani - tylko będę musiała przynieść blankiety, to może pani sobie coś tu porobi, o, na przykład proszę pójść sobie w tym czasie siusiu zrobić, a ja zaraz będę z powrotem?
Zostawiła mnie oniemiałą na kolejne trzy godziny. Czyli tyle, ile zajęła mi reszta podróży. O ile mnie pamięć nie myli, w Radomiu wysiadło wtedy sporo osób i udało mi się wejść do któregoś z przedziałów. Jakby nie było, oszczędziłam.

2. Chyba ciągle jestem studentką, choć już trochę starszą - kto wie, może mam nawet stałą pracę? Jadę na weekend do Warszawy. Dużego wyboru jeśli chodzi o miejsca nie ma, trafiam do przedziału bardzo męskiego. Jest dwóch karków, jest starszy pan z czerwonym nosem i pewien młodzian, sprawiający wrażenie odurzonego. I jeszcze jeden chłopak, którego ciężko mi sklasyfikować. Ruszamy, któryś z panów wyciąga wódeczkę. Wewnętrznie trochę panikuję, ale pocieszam się, że może to nielegalne tak pić w przedziale i zaraz ktoś zrobi z tym porządek. Czas mija, ciężko mi się skupić na książce, bo wokół mnie trwają różne takie śmichy-chichy bez większego sensu. Starszawy pan zyskuje poklask wśród młodszych uczestników podróży, kiedy okazuje się, że nieźle zna piosenki Kazika. W pewnym momencie niechcący zerkam na odurzonego młodziana. Nasze spojrzenia się spotykają, młodzian wpatruje się we mnie i mówi dobitnie:
- Zarzygam ci buty.
Proszę jednego z chłopaków, tego, którego nie mogę sklasyfikować, o pomoc w zdjęciu walizki i znajduję miejsce w innym przedziale. Tam powinno być spokojniej.

3. Siedzę w tym drugim przedziale i szybko się przekonuję, że zbiegi okoliczności naprawdę istnieją.  Czytam bowiem "Narty Ojca Świętego" Pilcha, a tymczasem jadący w moim towarzystwie pan tłumaczy również znajdującej się w tym przedziale młodej kobiecie, że papież (wówczas był nim JP II) to człek próżny i zarozumiały: wszak powinien był już dawno ustąpić z piastowanej funkcji, widać przecież, że jest chory, ale on najwyraźniej tak lubi otaczający go poklask, że nie potrafi się zrzec swojej funkcji. Młoda kobieta potakuje ostrożnie:
- No tak, może w tym co pan mówi jest trochę racji...
A zachęcony mężczyzna przechodzi z religii na politykę i już po chwili do mych uszu dolatują strzępki agitacji wyborczej na rzecz Cimoszewicza.
Kilka dni później opowiadam o całej sytuacji koledze. Stwierdza, że coś zmyślam, bo on tyle jeździ pociągami i takich akcji nie miewa.

4. Jestem jeszcze licealistką. Są wakacje, a ja jadę do Krakowa. Na którejś stacji dosiadają się do mnie młodzi ludzie z plecakami i gitarą. Wyrażają uprzejme zainteresowanie dla faktu, że czytam właśnie Sapkowskiego, po czym zaczynają zabawę: piją piwo, ale mało, jakoś tak po jednym, jeden z nich wystawia przez okno głowę, włosy rozwiewa mu wiatr, a drugi wystawia aparat przez inne okno i robi mu zdjęcie. Jest granie na gitarze i śpiew. Pod koniec podróży dają mi gruby brulion i proszą, żebym się do niego wpisała - to coś w rodzaju księgi gości dla przypadkowo spotkanych towarzyszy podróży.

5. Nie wiem, ile dokładnie mam lat, ale albo mam już męża, albo zaraz będę go mieć. W pociągu do Lublina jest luźno, w pewnym momencie zostaję sama w przedziale. Kładę się wygodnie z książką i oddaję błogiej lekturze. Nagle w mój świat wdziera się dźwięk brutalnie otwieranych drzwi przedziału i słyszę głos pana sprzedającego przekąski. Nie chcę niczego pić ani jeść, ale tak jakoś wychodzi, że wymieniam z tym panem kilka zdań. Nic takiego, ale potem zagląda do mnie jeszcze kilkakrotnie, informuje, że w poniedziałek rano również będzie jechał na tej trasie, tyle że w drugą stronę, a na koniec próbuje mnie objąć. Kiedy kilka dni później jadę z powrotem, unikam porannego pociągu.

6. Jestem tuż przed maturą. W pociągu spotykam małżeństwo w wieku mniej więcej moich rodziców. Nawiązujemy rozmowę, opowiadają, że wracają właśnie od syna studiującego w Krakowie matematykę. Wiozą ze sobą przezroczystą torebkę pełną obwarzanków. Chyba patrzę się na nie jakoś zachłannie, bo w pewnej chwili dochodzą do wniosku, że na pewno jestem głodna. Mają rację - jakoś tak wyszło, że od śniadania nie miałam niczego w ustach, a jest już wieczór. Dają mi jednego czy dwa obwarzanki, które połykam w błyskawicznym tempie, z nadzieją, że zaproponują mi również coś do picia. Spragniona jestem mniej więcej tak samo jak głodna, a po wrzuceniu w siebie obwarzanków tylko mi się pogorsza. Nic z tego: państwo poprzestają na częstowaniu pokarmem stałym.

7. Jestem już w miarę dorosła, chyba nawet podpisałam umowę o pracę. Dojeżdżam do Krakowa, gdy nagle do przedziału zagląda młody Azjata. Jego problem jest następujący: otóż musi skontaktować się z kimś w mieście, do którego jedziemy, ale padła mu komórka. Czy ktoś mógłby mu pożyczyć telefon, ewentualnie zadzwonić pod wskazany numer i przekazać wiadomość? Wyciągam z kieszeni komórkę i podaję chłopakowi. Dzwoni, coś szybko załatwia, oddaje mi moją własność wprost obsypując mnie podziękowaniami, po chwili znika, by wrócić z puszką piwa i dalszym ciągiem podziękowań. Zdaje się, że to były już czasy, kiedy powoli przestawałam lubić piwo, ale i tak było mi bardzo miło.

8. Jestem na tyle dorosła, że potrafię zareagować współczuciem na opowieść starszej współpasażerki, która opowiada mi o tym, jak to ją okradli. Ale wciąż na tyle młoda, by bawiło mnie zdanie, którym zakończyła swoją opowieść:
- A wie pani, gdzie ja teraz noszę emeryturę? W majtkach! Taką kieszonkę sobie naszyłam.

środa, 5 sierpnia 2015

Najgorsze są sprawy, których nie dokończyliśmy

Najgorsze są niedokończone sprawy. Drażnią i długo nie dają o sobie zapomnieć. Czasem możemy jeszcze do nich wrócić i skończyć to, co zaczęliśmy. Często nie mamy wielkiego wyboru i zostajemy w takiej sytuacji po przecinku na długo. Pół biedy, jeśli chodzi o niedokończoną serwetkę z półsłupków. Najbardziej dręczą sprawy personalne, z damsko-męskimi na czele, które utknęły na etapie zawieszenia i niepewności.
Oczywiście po latach wszystko wygląda inaczej. Czasem nawet zabawnie.

Miałam piętnaście lat i poznałam fajnego chłopaka. Nie był w żadnym sensie wyjątkowy - poznałam go na osiedlu, dobrze się nam gadało o niczym. Stałam się jego idolką dwie sekundy po tym, jak stanęłam w obronie chłopaków grających w piłkę na osiedlowym trawniku. Trawnik był otoczony żywopłotem, poza trawą nic na nim nie rosło, ale jedna starsza pani lubiła tam wyprowadzać swojego psa. Z jakiegoś powodu uznała, że krzyk i wymachiwanie laską są lepszą metodą pertraktacji z młodzieżą niż rozmowa. Może i miała swoje racje, ale pech chciał, że jednym z chłopaków na trawniku był mój młodszy o sześć lat brat, ja zaś widziałam całą sytuację przez okno i jako starsza siostra poczułam się w obowiązku stanięcia w obronie młodszego rodzeństwa. Nie pamiętam już, co powiedziałam starszej pani, raczej nie byłam niemiła. Dość, że zyskałam podziw w oczach najstarszego z grupy obecnych chłopaków. Był ode mnie młodszy tylko o rok i tak na dobrą sprawę nie miał żadnych szans. Już podczas naszej drugiej rozmowy dowiedziałam się, że nie uczy się jakoś rewelacyjnie, a ja leciałam tylko na kujonów. No, ale starał się, dzwonił domofonem i w ogóle. Tyle że ja wstydziłam się rodziców i niechętnie schodziłam na dół. Pewnego razu po jakichś 30 minutach czekania („zaraz zejdę”) chłopak zrezygnował, poszedł do domu, a następnego dnia wyjechał na wakacje do dziadków. Więcej go nie zobaczyłam.

Tymczasem, miałam szesnaście lat. Siedziałam przed ekranem komputera i rozkochiwałam w sobie chłopaków grających w Diablo gdzieś tam w innych częściach Polski. Brzmi głupio, ale miało to swój cel. Wiem, że to idiotyczne i hermetyczne, ale spróbuję wytłumaczyć: chodziło o to, że klan Diablo, do którego należałam, miał wojnę z innym klanem i szef naszego klanu kazał mi osłabiać morale członków wrogiej organizacji. Możecie się pukać w czoło, ale to były fajne czasy. Ale trochę mi przeszkadza, że gdzieś tam na świecie żyje sobie kilku dorosłych facetów, mogących pamiętać mnie jako wariatkę z netu silącą się na kiepski podryw. Oczywiście jest jeszcze gorsza możliwość: oni mogą mnie w ogóle nie pamiętać.

Miałam dwadzieścia lat. O jakiejś nieprzyzwoitej godzinie (mogła to być szósta rano) wstąpiłam do kafejki internetowej. Chyba chciałam tam coś wydrukować i przy okazji zerknąć do sieci (nie miałam wtedy w domu Internetu). W pewnym momencie przy sąsiednim komputerze usiadł jakiś młody facet, wysoki blondyn wyposażony w walizkę podróżną. Zaczął na mnie zerkać, a w pewnym momencie podjechał na swoim krześle i zapytał, czy oglądałam „Katedrę”. Zaprzeczyłam. Sięgnął po płytkę, odpalił ją na moim komputerze i własnoręcznie założył mi na uszy słuchawki. Sytuacja była na swój sposób niesamowita i bardzo romantyczna, ale kiedy gość zapytał, czy może na mnie poczekać na zewnątrz (w pewnym momencie zaczął się zbierać), zaprzeczyłam. Patrzył na mnie przez chwilę i poszedł swoją drogą.

Nadal miałam dwadzieścia lat. Siedziałam w kafejce, był środek nocy (ciągle nie miałam w domu Internetu). Gadałam na ircu z jakimś przemiłym młodym człowiekiem, który, jak się okazało, też spędzał noc w kafejce - oczywiście w innej niż ja. Zaproponował, że moglibyśmy iść na spacer i pogadać na żywo, ale trochę średnio mi się uśmiechało chodzić z obcym facetem po Plantach w środku nocy. Wtedy zapytał, czy może na moment zajrzeć do mojej kafejki. Zgodziłam się, bo w sumie wokół mnie było pełno ludzi i wyglądało na to, że nie ma się czego bać. Faktycznie - facet wydawał się ok i umówiliśmy się na piwo w weekend. Tyle tylko, że jak przyszło co do czego, to spotkanie musiałam zamknąć w godzinie (i jednym piwie), bo umówiłam się potem z koleżanką. Znajomość z młodym internautą (i reżyserem! Skończył reżyserię!) zakończyła się po jednym spotkaniu. Drogi Czytelniku, jeśli jakimś cudem jesteś tamtym facetem, to chcę Cię tu i teraz przeprosić. Wiem, że jak się człowiek z kimś umawia, to nie powinien spędzać całego czasu SMS-ując z kumpelą, a potem nagle po godzinie zrywać się i lecieć na spotkanie z nią. Głupio wyszło.

Ale najlepsze było w pociągu. Nie pamiętam dokładnie, ile miałam lat. Zdaje się, że jechałam z Lublina do Warszawy, gdzie miałam się zobaczyć z mężem (jadącym do Warszawy z Krakowa) i grupą znajomych. W przedziale jechał starszy pan, taki z gatunku dystyngowanych. Bardzo chciał ze mną rozmawiać. Trochę przeszkadzał mi w czytaniu, ale w końcu wciągnęłam się w rozmowę, zwłaszcza że przypominała ona trochę powieść wymyślaną na bieżąco. Otóż dystyngowany pan (starszy, ale nie AŻ TAK stary) bardzo się interesował moją osobą: chciał wiedzieć czym zajmuję się na co dzień, czy mam rodzinę i inne takie. Bardzo szybko przestało to przypominać zwykłą chęć nawiązania rozmowy dla zabicia czasu w podróży. Cierpliwie odpowiadałam na kolejne pytania, udając nonszalancję. Tak, jakby nie przeszkadzało mi zdradzanie obcej osobie detali własnego życia. Oczywiście kłamałam jak z nut, modląc się, żeby się nie poplątać w zeznaniach. Kiedy wjeżdżaliśmy do Warszawy, pan postanowił przejść do konkretów i rzucił:
- Może podała by mi pani swój telefon? Mógłbym się z panią skontaktować i zostać pani przewodnikiem po stolicy.
Oczywiście, że podałam mu numer swojego telefonu. Oraz imię i nazwisko. Wszystko zmyślone. Po czym pożegnałam się i przypilnowałam, żeby na Centralnej wysiąść znacznie wcześniej niż on.
I to jest dopiero sytuacja bez zakończenia - bo przecież ja do dziś nie wiem, czy on zadzwonił. I czy naprawdę był natrętnym starym dziadem, czy po prostu eleganckim staruszkiem bez obciachu.

No to tyle. O ludziach spotkanych w pociągach będę jeszcze pisać, ale to już innym razem.

wtorek, 4 sierpnia 2015

Gdzie twój dom, Telemachu?

Mam prawie trzydzieści dwa lata i nie mam pojęcia, gdzie jest mój dom.

Pomyślałam o tym wieczorem, kiedy siedziałam przy komputerze słuchając muzyki i trochę bez sensu przełączając zakładki w przeglądarce. Niedawno skończyliśmy przygotować rzeczy do spakowania: jutro wylądują w walizkach, gotowe do podróży. Zrobimy jeszcze jedno pranie. Zjemy ostatni tutaj obiad. Dziwnie tak: siedzę już tu tak długo, że przestałam być odzwyczajona. Przywykłam do pewnego rytmu dnia. Do mebli. Do widoku z okna. Do rodziców mijanych w przedpokoju. Do tego, że łazienka może być zajęta.

Nie mam problemu z uznaniem, że tu jest mój dom, choć w zasadzie dawno już wyrosłam z mieszkania z rodzicami.



Mój dom jest też w Krakowie. Nie tylko w sensie duchowym, choć jest to trochę takie moje przybrane miasto, które wybrałam na miejsce do życia ileś lat temu. Miałam dwadzieścia lat i myślałam z dumą, że moje dzieci urodzą się właśnie tam. Nic z tego - jedno przyszło na świat w Szwajcarii, pozostała dwójka w Stanach. Też dobrze. Przynajmniej było ciekawie. W Krakowie mamy do czego wracać - wciąż czeka tam na nas własny kąt. Regały z książkami, czytanymi przed laty. Własna pościel. Stare pluszaki. Kilka brulionów zapisanych moim pismem - to pamiętniki, piszę je namiętnie od ponad dwudziestu lat.

A przecież stara prawda mówi, że „tam dom twój, gdzie kot twój”. Tymczasem moje koty są ponad 9 tysięcy kilometrów stąd - w słonecznej Kalifornii, ustawicznie zagrożonej trzęsieniem ziemi. Tam też mam swoje łóżko. I książki. I telewizor bez telewizji (ale jest Netflix). Żeby tam dotrzeć, muszę spędzić kilkanaście godzin w powietrzu. Im dłużej mieszkam w Stanach, tym silniej czuję się Europejką. Ale tęsknię za Kalifornią i pewna część mnie cieszy się, że już niedługo znów tam będę.

Gdzieś tam po drodze utknął mój szwajcarski dom. Często łapię się na tym, że tęsknię za Zurychem, nawet jeśli przez kilka lat mieszkania w nim nie zdołałam się zaaklimatyzować. Nie sądzę, żeby jeszcze kiedyś przyszło mi tam mieszkać. Ale zostawiłam w nim kilka lat swojego życia i wyjechałam bogatsza życiowo o córkę.

Mam jeszcze mentalne domy w miejscach, w których nigdy się na dłużej nie zatrzymałam. Na przykład Spitsbergen. Spędziłam kiedyś cztery dni na Svalbardzie i po powrocie wpadłam w prawdziwą manię - do tego stopnia, że całkiem na poważnie rozważałam szukanie tam pracy, choćby w charakterze sprzątaczki. Na Facebooku obserwuję Szczepana Twardocha, który właśnie wrzuca sporo fotek z tych tak bliskich memu sercu terenów i marzenia o sprzątaniu czegokolwiek za kołem podbiegunowym powracają. Choć zrealizowanie tego projektu z trójką dzieci u boku raczej nie byłoby proste.

Pewna część mnie, ta bardziej zbuntowana, wciąż marzy o tym, by nie mieszkać nigdzie. Prowadzić życie nomady przemieszczającego się po świecie wzdłuż linii dróg czy rzek. Nocować w namiotach, u obcych ludzi, pod drzewem. Funkcjonować poza systemem. Wiem, mało realne - a nawet jeśli realne, to prawdopodobieństwo, że spróbuję kiedyś przekuć taki pomysł w życie jest niemal zerowe.

Nie żeby to moje aktualne życie tak totalnie odbiegało od powyższej wizji. 

Może ideałem byłaby sytuacja, jaką stworzył dla siebie Włóczykij? Wędrować przez część roku, by potem wracać do pewnego stałego miejsca, bezpiecznej przystani, o której wiadomo, że będzie trwać gdzieś w określonym punkcie świata, niezmienna, w miejscu, w którym zawsze będziemy witani z otwartymi ramionami.


Tylko gdzie miałby być ten punkt? 

poniedziałek, 3 sierpnia 2015

O tym, jak postanowiłam kupić dom

Pewnego razu, przed wielu laty, kiedy byłam jeszcze mają dziewczynką, postanowiłam kupić dom. Chodziło o konkretny egzemplarz domu, w którym zakochałam się od pierwszego wejrzenia. Od razu wiedziałam, że musi kiedyś być mój. Uwielbiałam spacerować w jego okolicy, a kilka razy na skutek różnych zabiegów udało mi się nawet wejść do środka.

Wnętrza także mi się spodobały. Dość szybko zdecydowałam, który pokój powinien być mój. Należało się tylko upewnić, że uda mi się kupić również będące na wyposażeniu meble, bowiem w „moim” pokoju stało piękne biurko, które absolutnie musiałam mieć. Postanowiłam, że napiszę przy nim swoją pierwszą książkę (potem podobne założenia miałam jeszcze w odniesieniu do co najmniej kilku biurek). 

Dostawałam już wtedy jakieś kieszonkowe, nie pamiętam, na ile to było regularne, w każdym razie posiadałam jakieś własne pieniądze i w związku z planami zakupu nieruchomości bardzo pilnowałam stanu tego swojego „konta”. Miałam specjalny zeszyt, w którym codziennie zapisywałam, ile dokładnie już mam, z dokładnym oznaczeniem ile sztuk monet czy banknotów danego nominału posiadam. Robiłam takie zapiski bez końca, nawet jeśli pieniędzy akurat nie przybywało - trochę tak, jakby miały się magicznie rozmnożyć przez sam fakt prowadzenia przeze mnie rachunków. Spędzałam wtedy często popołudnia u dziadków i wciąż mam przed oczami ich pokój, w którym siedziałam przy stole obłożonym monetami i prowadziłam zapiski w zeszycie w kratkę.

Oczywiście starałam się niczego nie wydawać. Prowadziłam za to skomplikowane obliczenia, mające na celu stwierdzenie, jak bardzo powiększy się mój majątek w ciągu roku czy dziesięciu lat. Wielkie nadzieje wiązałam z tym magicznym momentem w przyszłości, kiedy to nareszcie skończę szkołę i będę mogła zarabiać. Do tego czasu jednak planowałam mieć już odłożoną pokaźną sumę.

Co ciekawe, nawet przez moment nie pomyślałam o kredycie. Może wtedy jeszcze nie wiedziałam o takiej możliwości? Planowałam zupełnie na serio odłożyć całą kwotę na zakup wymarzonego domu.

Moi rodzice trochę się ze mnie podśmiewali - raczej nie traktowali moich planów na serio, choć muszę im przyznać, że próbowali mnie do nich zniechęcić w dość racjonalny sposób. Ich zdaniem nieruchomość, którą zamierzałam kupić, była nieco za duża - kto by ją sprzątał? Przyznam, że trochę mnie to martwiło. Już wtedy byłam trochę na bakier z porządkami. Inną sprawą była kwestia obecnych właścicieli - czy w ogóle będą zainteresowani sprzedażą? Te problemy wydawały mi się jednak dość mało istotne w porównaniu z zadaniem uzbierania kwoty pozwalającej na zakup domu, toteż nie poświęcałam im przesadnie dużo uwagi.

Oddawałam się za to marzeniom. Oczyma duszy widziałam już siebie przechadzającą się pod domem, romantycznymi alejkami wśród klombów kwiatów i drzew, z nadzieją patrzącą w przyszłość, w której powinien pojawić się jakiś książę z bajki. Najlepiej w garniturze. Zaiste, okolice domu pasowały klimatycznie do takich obrazków: dom utrzymany był w dawnym stylu, otaczały go kwiaty i zieleń i faktycznie było gdzie spacerować. Na jego tyłach mieściła się nawet urocza fontanna. Wszystko to kojarzyło mi się trochę z „Rodziną Połanieckich” (serialem, nie książką Sienkiewicza) i przechadzając się wokół mojego przyszłego domu lubiłam podśpiewywać melodię będącą motywem przewodnim telewizyjnego hitu.

Po kilku miesiącach ciułania każdego grosza, coś we mnie pękło. Wszystko to szło wolniej, niż sądziłam, gotówki co prawda przybywało, ale zaczynałam wątpić w powodzenie moich planów. Poza tym na horyzoncie pojawiło się nowe marzenie, znacznie łatwiejsze w osiągnięciu - otóż w sklepach zaczęły się masowo pojawiać klocki LEGO i koniecznie chciałam posiadać wszystkie zestawy z serii „Paradise” (dziś już jej nie produkują). Na coś tam już było mnie stać, miałam ze sobą dłuższy okres oszczędzania i żebrania o datki wśród członków rodziny. Wszystko skończyło się tak, że zamiast jednej nieruchomości kupiłam kilka i to nad morzem, tyle że musiałam je sama zbudować z klocków. No i nie dało się tam mieszkać.

Wiecie, tamten dom i tak był za duży:


"Pałac Zamoyskich w Kozłówce 3" autorstwa Arkadiusz Zarzecki. Licencja CC BY-SA 3.0 na podstawie Wikimedia Commons.

  


A klockami bawi się teraz moja córka, więc było warto.


A więcej o domu, który miał kiedyś być mój, możecie poczytać tutaj: Pałac w Kozłówce.